Выбрать главу

Poszycie lasu przerzedziło się stopniowo i młode drzewka oraz krzewy ustąpiły miejsca czemuś w rodzaju trawy. Siedziby tubylców mieściły się na drzewach i przypominały Conwayowi dawne ziemskie chaty z bierwion, tyle że pozbawione dachu, gdyż rozłożyste, okryte listowiem gałęzie chroniły skutecznie przed deszczem i słońcem. Rozmaitość stylów i jakości wykończenia chat sugerowała, że nie zostały zbudowane przez najętych fachowców, ale raczej przez samych właścicieli.

Jeśli pozostali na etapie plemiennego podziału pracy, łatwo było zrozumieć, dlaczego nie stworzyli większych grup społecznych. Jednak dlaczego, zastanawiał się Conway po raz setny od przylotu, nie chcieli szerzej ze sobą współpracować, skoro byli inteligentni, przyjaźni i nieagresywni?

— A powinni, gdy weźmie się pod uwagę, jak często ulegają wypadkom — rzekł porucznik i Conway zorientował się, że myślał głośno. — To chyba dobre miejsce, aby spytać o parę rzeczy.

— Jasne — mruknął Conway, odsuwając owiewkę. Zrównali się z grupą trzech tubylców, którzy niby stali razem, ale jednak w pewnej odległości wokół jednego z miejscowych zwierząt pociągowych o wrzecionowatych kończynach. Stworzenie zaprzężone było do bliżej nie zidentyfikowanego urządzenia. — Dzięki za podwiezienie, poruczniku. Przejdę się trochę, pogadam z nimi, a jeśli znajdę Khone’a, to i z nim, i wrócę pieszo do bazy. Gdybym się zgubił, wezwę pana przez radio.

Wainright pokręcił głową i wyłączył silnik. Pojazd osiadł na ziemi.

— Nie jest pan w Szpitalu, gdzie nie napotka pan nikogo poza lekarzami i pacjentami. Tutaj trzymamy się zasady, aby zawsze poruszać się w parach. Proszę tylko pamiętać, aby nie podchodzić do nikogo zbyt blisko Do mnie też nie. Inaczej może pan ich urazić, proszę przodem, doktorze.

Conway wysiadł i, mając porucznika parę kroków z tyłu, podszedł do trzech tubylców. Stanął kilka metrów od najbliższego z nich.

— Czy można się dowiedzieć, gdzie mieszka Khone? — spytał, patrząc w bok.

Jeden z Gogleskan pokazał mu kierunek dwoma długimi kolcami.

— Jeśli wehikuł pojedzie właśnie tam, dotrze do przecinki — wyszumiał. — Tam da się spytać o dalszą drogę.

— Wdzięczność jest na miejscu — powiedział Conway i zawrócił do pojazdu.

Przecinka okazała się szerokim pasem kamienisto-trawiastej plaży otaczającej wielkie jezioro. Conway uznał, że to jezioro, a nie zatoka, gdyż brakowało właściwych dla morza fal i piasku. Przy wybiegających na głęboką wodę pomostach cumowały małe jednostki. Większość miała smukłe kominy, ale też żagle. Nad brzegiem wznosiły się wysokie na trzy albo cztery kondygnacje budynki z drewna i kamienia. Ze wszystkich stron otaczały je pochyłe rampy, tak że oglądane pod pewnym kątem mogły przypominać piramidy. Efekt wzmagały jeszcze ich pochyłe, spiczaste dachy.

Gdyby nie panujący wkoło zgiełk i unoszące się wszędzie kłęby dymu, można by kojarzyć ten widok ze średniowiecznymi rycinami przedstawiającymi uroki portowego życia.

— To miejscowe centrum rzemieślnicze i spożywcze — rzekł porucznik. — Widziałem je już kilka razy z powietrza. Tutaj jednak dochodzi tak silna woń ryb, że nos odpada…

— Mój już ledwie się trzyma — mruknął Conway.

Pomyślał, że skoro tak tu wygląda przemysł, Khone jest zapewne kimś w rodzaju lekarza zakładowego. Bardzo chciał z nim porozmawiać, a jeszcze chętniej obejrzałby go przy pracy.

Skierowano ich obok wielkiego kamiennego budynku, którego ściany i belki pociemniały od płomieni i ciągle roztaczały woń spalenizny, a potem w kierunku nabrzeża, przy którym leżał wrak zatopionego statku. Naprzeciwko wznosiła się niska, częściowo zadaszona budowla, pod którą przepływał strumień. Z kabiny pojazdu widzieli przypominającą labirynt plątaninę korytarzy i małych pomieszczeń. Tam właśnie mieszkał Khone, a to obok było zapewne szpitalem.

Miejscowy pacjent był właśnie poddawany badaniu otworów oddechowych. Lekarz używał długich drewnianych sond i rozwieraczy. Innym wysięgnikiem podał doustnie jakieś lekarstwo. Chory znajdował się przy tym w jednym pomieszczeniu, a medyk w drugim. Musiało upłynąć jeszcze kilka minut, nim Khone zauważył ich obecność i wyszedł przed szpital.

— Ciekawie wygląda medycyna na Goglesk — powiedział Conway, gdy wszyscy trzej stanęli już ponad trzy metry od siebie, jakby wpisani w regularny trójkąt. — Może dałoby się porównać ją z tym, jak na innych planetach leczy się chorych i rannych, jak pomaga się pacjentom z zaburzeniami nerwowymi, a przede wszystkim przeprowadza operacje i studiuje anatomię.

Khone spojrzał gdzieś pomiędzy Conwaya a Wainrighta.

— Na Goglesk nie praktykuje się chirurgii — powiedział. — Zgłębianie anatomii możliwe jest tylko z wykorzystaniem martwych ciał, pozbawionych wcześniej żądeł i resztek trujących substancji. Bezpośredni kontakt byłby niebezpieczny zarówno dla lekarza, jak i dla pacjenta, unika się go zresztą w każdym innym przypadku, chyba że chodzi o cele prokreacyjne albo opiekę nad młodocianymi. Abym mógł pracować, konieczne jest zachowanie pewnego minimalnego dystansu.

— Ale dlaczego? — spytał Conway, odruchowo zbliżając się do uzdrowiciela. Włosy na ciele Khone’a najeżyły się zaraz, a kolce poruszyły. Conway spojrzał więc ostentacyjnie na porucznika i dopiero potem znowu zabrał głos: — Mam pewien przyrząd, który pozwala wyszkolonemu lekarzowi bez problemu ustalić położenie i stan wszystkich organów, kości oraz ważniejszych naczyń krwionośnych.

Wyciągnął skaner i przesunął nim powoli wzdłuż swojej ręki, a później obok głowy, piersi i brzucha. Bezosobowo, niczym podczas wykładu, wyjaśniał przy tym funkcje pojawiających się na ekranie organów, kości i mięśni. Następnie wydłużył maksymalnie teleskopowy uchwyt i skierował urządzenie w stronę Khone’a.

— W ten sposób, jeśli to niezbędne, można uzyskać wszystkie ważne informacje bez dotykania pacjenta — dodał.

Podczas demonstracji Khone przysunął się nieco i obrócił tak, aby przyjrzeć się skanerowi jedynym uzbrojonym w okular okiem. Conway tak pochylił ekran, aby Gogleskanin mógł ujrzeć swoją budowę wewnętrzną. Sam nic przy tym nie widział, ale już wcześniej nastawił skaner na rejestrację i zamierzał przestudiować nagrany materiał.

Kolce i długie, barwne włosy uzdrawiacza ożywiały się co chwila. Niektóre kolorowe pasma ułożyły się pod kątem prostym do pozostałych, aż zaczęły przypominać szal w szkocką kratę. Khone posapywał i posykiwał z ożywieniem, ale nie odsuwał się od skanera.

— Wystarczy — powiedział, uspokoiwszy się trochę, i co zaskakujące, spojrzał przez okular wprost na Conwaya. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Tubylec wyraźnie musiał coś przetrawić. — Na tym świecie medyk jest kimś szczególnym — powiedział w końcu. — Zapewne tak samo jest zresztą na innych. Tylko medykowi wolno podczas leczenia wkraczać w prywatny świat cielesności i psyche pacjenta, poznawać to, co czasem przykre albo wstydliwe, a na pewno bardzo osobiste. Taka niedopuszczalna w innych sytuacjach bliskość jest tutaj dozwolona, gdyż medyk nie rozmawia z nikim o tym, czego się dowiedział, chyba że z drugim medykiem…

Hipokrates nie ująłby tego lepiej, pomyślał Conway.

— …nawet jeśli ten pochodzi z innego świata. Nadal jednak należy pamiętać, że są to sprawy przeznaczone tylko dla uszu uzdrawiaczy.

— Jestem w tym laikiem — odezwał się porucznik — ale wiem, kiedy jestem zbyteczny. Poczekam w pojeździe.

Conway przyklęknął, aby jego oczy znalazły się na jednym poziomie z oczami Gogleskanina. Jeśli mieli rozmawiać jak równy z równym, mogło to mieć znaczenie, szczególnie że wcześniej lekarz wyraźnie górował nad ciągle pobudzonym tubylcem. W tej chwili dzieliły ich już tylko niecałe dwa metry. Ziemianin uznał, że pora przejąć inicjatywę.