Musiał uważać, aby nie zaszokować Khone’a rewelacjami na temat możliwości nowoczesnej medycyny, zaczął więc od prostego opisu pracy w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Nieustannie podkreślał, że jest to placówka wielośrodowiskowa, w której wymaga się ogromnego profesjonalizmu. Potem przeszedł z wolna do kwestii współpracy międzygatunkowej i tego, ile pożytku przynosi ona także na innych polach.
— Poczynione tu obserwacje sugerują znaczne zahamowanie postępu — stwierdził w końcu, wracając do tematu. — Trudno to zrozumieć, jeśli weźmie się pod uwagę wysoką inteligencję Gogleskan. Jak można by to wyjaśnić?
— Postęp jest niemożliwy, bo współpraca nie jest możliwa — odparł Khone i nagłe odezwał się w zaskakująco bezpośredni sposób: — Wiedz, uzdrawiaczu Conway, że ciągle jeszcze zmagamy się z zakodowanymi w nas wzorcami zachowania, które powstały zapewne wówczas, gdy byliśmy nierozumnym źródłem pożywienia dla wszystkich morskich drapieżników. Opanowanie wspomnianych odruchów wymaga wielkiej samokontroli. W przeciwnym razie możemy stracić i ten skromny dorobek kulturowy, który dotąd wypracowaliśmy.
— Gdyby dało się bardziej szczegółowo wyjaśnić naturę tego problemu, chętnie pomógłbym w jego rozwiązaniu, uzdrawiaczu Khone — stwierdził Conway, również zmieniając nieco styl. — Być może ktoś całkiem obcy, reprezentujący odmienny punkt widzenia, będzie mógł zaproponować rozwiązanie, które wam nie przyszłoby do głowy…
Urwał, słysząc dobiegające z głębi lądu nieregularne, alarmujące bębnienie. Khone odsunął się od niego.
— Właściwe będą przeprosiny za konieczność nagłego oddalenia się — powiedział. — Jest pilne zajęcie dla uzdrawiacza.
Wainright wychylił się z pojazdu.
— Jeśli Khone się spieszy… — zaczął, ale zaraz się poprawił: — Jeśli potrzebny jest szybki transport, można to załatwić.
Z tyłu opuszczała się już rampa, wejście do przedziału bagażowego było otwarte.
Na miejsce wypadku dotarli po dziesięciu minutach najbardziej jeżącej włosy na głowie jazdy, jaką kiedykolwiek dane było Conwayowi przeżyć. Nawykły do powolnego transportu Gogleskanin nie udzielał żadnych wskazówek, aż znaleźli się przed ostatnim skrzyżowaniem. Wtedy dopiero wskazał częściowo zawalony dwukondygnacyjny budynek. Wainright zdążył się już jednak zatrzymać. I dobrze, bo Conway był już bliski poznania wątpliwych uroków choroby lokomocyjnej.
Zapomniał jednak o tych doznaniach, gdy zobaczył okaleczone ofiary próbujące w miarę swoich sił oddalić się od ruin po pękających albo zapadających się z wolna zewnętrznych pochylniach. Inni, równie poszkodowani, przeciskali się przez rumowisko blokujące częściowo główne wejście. Ich barwne ciała obsypane były pyłem i odłamkami drewna, na niektórych widać było wilgotne szkarłatne smugi albo wręcz otwarte rany. Wyskakując z pojazdu, Conway pomyślał, że jak dotąd nie ma naprawdę ciężko poszkodowanych. Wszyscy ocaleli starali się jak najszybciej odejść od budynku i dołączyć do stojącego dziwnie daleko rozproszonego kręgu gapiów.
Nagle ujrzał fragment ciała Gogleskanina wystający spod rumowiska w drzwiach. Ranny wydawał jakieś nieprzekładalne dźwięki.
— Dlaczego oni tak stoją? — krzyknął do Khone’a i pomachał do gapiów. — Dlaczego mu nie pomogą?
— Tylko uzdrawiacz może podejść tak blisko do innego, poszkodowanego Gogleskanina — powiedział Khone, wydobywając z przytroczonego do tułowia worka części drewnianych manipulatorów. Zaraz zaczął je składać. — Uzdrawiacz albo inna wysoce zdyscyplinowana mentalnie osoba, która nie ulegnie panice.
Conway ruszył za medykiem ku rannemu.
— Może osobnik całkiem innego gatunku mógłby jednak znieść bliskość i udzielić pomocy medycznej.
— Nie — stwierdził zdecydowanie Khone. — Należy unikać kontaktu fizycznego, a nawet przesadnego zbliżenia.
Manipulatory przybrały po złożeniu postać długich szczypiec, na które w trakcie badania Khone nakładał różne końcówki z sondami, szpatułkami, soczewkami czy szczoteczkami i tamponami nasączonymi czymś, co było prawdopodobnie antyseptykiem do odkażania ran. Potem innym urządzeniem zaczął zszywać co większe rany. Wszystko to trwało rozpaczliwie długo.
Conway rozłożył w końcu szybko teleskopowy uchwyt skanera, który nie ustępował długością szczypcom Khone’a, opadł na czworaki i pchnął urządzenie w kierunku uzdrawiacza.
— Mogą być jakieś obrażenia wewnętrzne — powiedział. — To pozwoli je wykryć.
Khone był chyba zbyt zajęty, aby silić się na uprzejmości, bo nawet nie podziękował, tylko odłożywszy szczypce, sięgnął zaraz po skaner. Z początku niezbyt wiedział, jak obsługiwać go swoimi manipulatorami, ale szybko zdołał uchwycić zaprojektowane dla ludzkich dłoni urządzenie i zaczął zmieniać pole widzenia oraz powiększenie tak sprawnie, jakby od lat z niczym innym nie pracował.
— W przysypanej części ciała występuje drobne krwawienie — powiedział po kilku minutach. — Ale bardziej niebezpieczny jest dla rannego ucisk powodowany przez leżącą na nim belkę. Tamuje ona dopływ krwi do głowy. To też tłumaczy, dlaczego ranny od paru chwil jest nieprzytomny i nie porusza się.
— Procedura ratunkowa?
Nie ma szansy na ratunek w dostępnym tu czasie — odparł Khone. — Trudno orzec, jak mierzą czas medycy z innych planet, ale według miejscowych jednostek za jedną pięćdziesiątą dnia ranny zacznie umierać. Niemniej i tak trzeba spróbować…
Conway spojrzał na porucznika, a ten podpowiedział cicho:
— Około piętnastu minut.
— Najpierw należy unieruchomić belkę klinem i usunąć gruz spod rannego, tak aby obniżyć jego położenie i przerwać ucisk. Istnieje jednak niebezpieczeństwo dalszego rozpadu budynku, toteż dla ich bezpieczeństwa wszystkie osoby oprócz poszkodowanego i jego medyka powinny usunąć się jak najdalej.
Ujął skaner za korpus i podał go uchwytem naprzód Conwayowi, sam zaś zaczął nakładać na szczypce końcówki w kształcie łopatek.
Conwayowi zdawało się, że oto w środku dnia dopadł go senny koszmar. Wiedział, że bez trudu wyciągnąłby rannego z rumowiska, a jednak miał związane ręce. Mógł tylko stać i patrzeć, jak umiera ktoś, komu mógłby spróbować pomóc. Na dodatek wyraźnie zakazano mu podejmowania jakichkolwiek działań, chociaż Gogleskanin świetnie wiedział, że chodzi o ratowanie życia. Wszystko wydawało się pozbawione sensu, niemniej było cechą tutejszej kultury. Dziwnej zaiste kultury…
Spojrzał bezradnie na Wainrighta, na jego muskularne, rosłe ciało i spróbował raz jeszcze:
— Skoro ranny jest nieprzytomny, nie powinien poczuć się dotknięty czyjąś bliskością. Może zatem obcy mogliby unieść belkę na tyle, żeby dało się go uwolnić.
Jednak wielu innych na to patrzy — powiedział Khone, chociaż po drgnieniach szczypiec widać było, że zaczyna się wahać. Dopasował nowe końcówki, wydobył skądś pętlę z liny i założył ją szczypcami na stopy rannego. — Ale dobrze. Niemniej to ryzykowne. Ofiara i uzdrawiacz nie mogą znaleźć się za blisko obcych, a w każdym razie nikt nie może zobaczyć, że są blisko. Intencje nie mają tu znaczenia, liczy się dystans.
Conway nie pytał, ile to będzie „blisko”, tylko wkroczył z porucznikiem w szerokie, niskie wejście. Każdy z nich wsunął ramię pod wspierającą je z boku belkę. Bez wątpienia byli obraźliwie blisko rannego, ale w środku panował cień dość głęboki, by Gogleskanie nie widzieli ich zbyt dobrze. Po chwili zresztą Conway był zbyt zajęty, aby przejmować się podobnymi sprawami.