Выбрать главу

Gdy unieśli jeden koniec belki, z rumowiska posypały się na nich pył i kamienie, jednak drewno poszło w górę na trzy, cztery, a potem prawie sześć cali. Niemniej z drugiej strony, tam gdzie leżał ranny, belka uniosła się tylko o jakieś dwa cale. Khone, który zacisnął już pętlę na nogach ofiary i owinął drugi koniec sznura wkoło własnego tułowia, zaparł się nogami, pochylił i zaczął ciągnąć go tak, jak ludzie podczas konkursów przeciągania liny. Ale bez rezultatu. FOKT byli zbyt drobni do takiego zadania, nie byli też do niego za dobrze przystosowani.

— Utrzyma pan przez chwilę? — spytał porucznik i nagle wsunął się głębiej w wejście. — Chyba widzę coś, co może nam się przydać.

Conwayowi wydawało się, że trwa to znacznie dłużej niż chwilę. Porucznik powoli wygrzebywał coś z rumowiska, a belka wrzynała się w ramię lekarza, jego mięśnie zaś były coraz bliższe bolesnego skurczu. Zamrugał, aby strącić krople zalewającego mu oczy potu, i zobaczył, że Khone zmienił podejście do sprawy. Zamiast ciągnąć jednostajnie, podchodził możliwie najbliżej do rannego i nabierając rozpędu, szarpał jak mógł najsilniej liną, aby w ten sposób go uwolnić.

Za każdym razem FOKT przesuwał się odrobinę, ale niektóre szwy puściły i znowu pokazała się krew.

Conwayowi zdawało się już, że lada chwila wszystkie kręgi szyjne sprasują mu się w jeden gnat, który następnie pęknie…

— Szybko, do cholery!

— Spieszę się — powiedział Khone, zapominając o formie bezosobowej.

— Już idę — odezwał się porucznik.

Wrócił z krótkim, grubym drągiem, który wsunął między belkę a podłoże. Conway opadł z ulgą na kolana, dając odpocząć obolałym plecom. Ale nie zaznał wiele spokoju. Wainright chciał, aby znowu podnieśli belkę i przesunęli podporę nieco dalej, a potem powtarzali to tak długo, aż ranny będzie wolny.

Pomysł był bardzo dobry, lecz rumowisko osypywało się coraz bardziej. Gogleskanin został już prawie wyciągnięty, gdy z wnętrza ruiny rozległ się huk pękających dźwigarów i narastający łoskot.

— Uciekajcie! — krzyknął Khone, szykując się do ostatniego, desperackiego szarpnięcia. Tym razem jednak lina ześliznęła się z nóg rannego i medyk potoczył się po pochylni, zaplątując się przy okazji w sznur.

Conway długo zastanawiał się potem nad swoim postępkiem i jego oceną. Ale wtedy nie miał czasu rozważać, co jest, a co nie jest zgodne z takim albo innym kodeksem zachowania. Czuł się pozbawiony wyboru. Zerknął, czy droga ucieczki jest wolna, obrócił się i po prostu złapał rannego za nogi.

Był znacznie cięższy i silniejszy niż Khone, wystarczyło więc, że zgiął nogi i pochylił się do przodu, a cofając się, odciągnął Gogleskanina od osiadającego budynku. Gdy kurz zaczął opadać, złożył rannego ostrożnie na spłachetku miękkiej trawy. Niemal wszystkie szwy puściły, pojawiło się też kilka nowych ran. Wszystkie krwawiły.

Nagle istota otworzyła oczy, zesztywniała i zaniosła się przeciągłym sykiem, który falował od przenikliwego gwizdu do szeptu.

— Nie! — zawołał Khone. — Nie ma niebezpieczeństwa! To uzdrawiacz, przyjaciel…!

Jednak odgłosy nie ustały, a po chwili Conway zauważył, że coraz bliżsi obserwatorzy dołączyli do chóru. Ledwie słyszał własne myśli. Khone zaczął krążyć wkoło poszkodowanego. Chwilami zbliżał się do niego na kilka cali i znów się oddalał, jakby w złożonym rytualnym tańcu.

— Tak, nie jestem wrogiem. Wyciągnąłem cię… — powiedział Conway.

— Głupi medyku! — odezwał się nagle Khone wyraźnie na tyle zły, by zapomnieć o manierach. — Ignorancie z innego świata! Odejdź!

To, co stało się później, było jednym z najdziwniejszych zdarzeń, jakie widział Conway, a w Szpitalu zetknął się przecież z niejednym. Ranny przetoczył się i zerwał na równe nogi. Wciąż gwizdał, a i Khone poszedł w jego ślady, włosy obu istot zaś wyprostowały się i zesztywniały, tak że kratka tworzona przez różnokolorowe pasma zniknęła bez śladu. Nagle uzdrawiacz i drugi Gogleskanin zetknęli się włosami, które zaczęły się zapętlać niczym nici w dawnym dywanie. Szybko stało się oczywiste, że nikt nie byłby w stanie ich rozdzielić, nie usuwając włosów, a zapewne i części skóry, z której wyrastały.

— Zabierajmy się stąd, doktorze — powiedział Wainright, który wsiadł w tym czasie do pojazdu. Pokazał nadchodzących ze wszystkich stron obcych.

Conway zawahał się, patrząc, jak trzeci FOKT przyłącza się w ten sam sposób do Khone’a i rannego. Z głowy każdego tubylca sterczały teraz długie kolce, których przeznaczenia nie znał. Niemniej z ich czubków sączyła się jasnożółta wydzielina. Gdy wsiadał do pojazdu, jeden z takich kolców rozdarł mu skafander, ale nie przebił ubrania i nie dotarł do skóry.

Podczas gdy porucznik wjeżdżał wyżej, aby lepiej mogli widzieć, co się dzieje, Conway sięgnął po analizator, chcąc sprawdzić skład wydzieliny pozostałej na materiale skafandra. Szybko ustalił, że to trucizna. Dawka z jednego kolca wprowadzona wprost do krwiobiegu spowodowałaby paraliż, a trzy i więcej mogły być śmiertelne.

Gogleskanie łączyli się w zbiorową istotę, która rosła z minuty na minutę. Kolejne osobniki spieszyły z okolicznych budynków, zacumowanych przy nabrzeżu statków, a nawet odleglejszych drzew i wplatały się w wielki, kolczasty dywan, który poruszał się, okrążając większe kamienne budowle i niszcząc mniejsze, jakby zupełnie nie był świadomy swoich czynów. Zostawiał za sobą szczątki narzędzi i pojazdów, martwe zwierzęta, a nawet statek, który przechylił się pod ciężarem wdzierających się na pokład Gogleskan i roztrzaskał maszty oraz nadbudówki o nabrzeże.

Ci tubylcy, którzy wpadli do wody, nie ucierpieli jednak w żaden sposób, a pozostali na lądzie pobratymcy szybko ich wyciągnęli.

— Nie są ślepi — powiedział blady z przerażenia Conway. Żeby lepiej widzieć, stanął na siedzeniu. — Ci ze skraju widzą, dokąd iść, ale chyba trudno im coś wspólnie zdecydować. Zaraz zburzą całe to miasto. Może pan poderwać ślizgacz, aby nagrać to dokładnie z góry?

— Mogę — odparł porucznik i powiedział coś do komunikatora. — Wprawdzie nie idą prosto na nas, ale i tak się zbliżają, doktorze. Lepiej będzie się usunąć.

— Chwilę — rzucił Conway i złapawszy za brzeg wiatrochronu, wychylił się, aby lepiej przyjrzeć się odległemu ledwie o sześć metrów skrajowi tłumu. Dziesiątki oczu patrzyły na niego zimno, a zwieńczone kroplami żółtej wydzieliny żądła sterczały niczym rżysko. — Wyczuwam w nich wrogość, chociaż Khone był przyjaźnie nastawiony. Skąd ta zmiana?

Jego głos zginął niemal w szumie przypominającym powiew silnego wiatru. Autotranslator nie przetłumaczył tego odgłosu, ale po chwili wychwycił ze zgiełku artykułowany szept, jedyne świadectwo, że w owym tłumie została jeszcze iskra rozumu.

— Idź — przekazał mu Khone. — Idź stąd. Conway usiadł czym prędzej, żeby nie uderzyła go zamykana przez porucznika osłona. Pojazd przyspieszył gwałtownie.

— Nic tu nie poradzisz — rzucił ze złością Wainright.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Conway nie musiał sięgać po przepisany przez O’Marę lek, aby odtworzyć w pamięci ze wszystkimi szczegółami przebieg zdarzenia. Nie mógł też w żaden sposób uciec od jedynego narzucającego się wniosku, że to on jest odpowiedzialny za całe to pożałowania godne zamieszanie.

Nagrania zrobione ze ślizgacza pokazały, że zaraz po odlocie Wainrighta i Conwaya aktywność tłumu osłabła, a godzinę później rozpadł się on na pojedyncze osobniki, które długo stały w sporej odległości od siebie i sprawiały wrażenie bardzo wyczerpanych.