Przeglądał materiał raz za razem, podobnie jak zapisy skanera, zarówno te wykonane podczas demonstracji, jak i późniejszych oględzin rannego. Chciał znaleźć chociaż drobną wskazówkę, która pozwoliłaby mu wyjaśnić niezwykłą reakcję FOKTów na dotknięcie jednego z nich — ale bez powodzenia.
W pewnej chwili przypomniał sobie, że przybył tu, aby wypocząć i oczyścić umysł przed podjęciem ważnej decyzji, która miała zaważyć na jego przyszłości. Sprawy Gogleskan, wedle słów O’Mary, były drugorzędne, a mógł je nawet zignorować. Ale jak zignorować coś takiego? Nie chodziło tylko o to, że pogorszył jeszcze sytuację. Samo w sobie zjawisko było na tyle zagadkowe, że stanowiło wyzwanie nawet dla kogoś, kto miał za sobą wiele lat praktyki w wielośrodowiskowym Szpitalu.
Niemniej jako jednostka Khone był całkiem normalny.
Zirytowany Conway opadł na pryczę. Ciągle trzymał skaner przed oczami i próbował wydobyć cokolwiek z nagrań. Chociaż teoretycznie nie można było cierpieć niewygód na legowisku z degrawitatorami nastawionymi na ułamek ziemskiego ciążenia, Conway wiercił się i rzucał na posłaniu.
Udało mu się wyśledzić korzenie czterech spośród kolców, które podczas badania leżały płasko na głowie Khone’a ukryte częściowo pod włosami. Odnalazł też drobne kanaliki dostarczające truciznę z worków jadowych oraz połączenia nerwowe między mózgiem a mięśniami odpowiedzialnymi za ustawianie kolców i wywieranie nacisku na zbiornik jadu, ale nie miał pojęcia, co wyzwala cały proces. Nie potrafił również zgłębić funkcji długich, srebrzystych pasm, które widniały między sztywnymi włosami na głowie.
Z początku przypuszczał, że to siwizna związana z zaawansowanym wiekiem, ale po bliższych oględzinach musiał zmienić zdanie. Struktura tych odrośli była całkiem inna niż otaczających je włosów i, podobnie jak kolce, miały one u korzeni mięśnie oraz osobne połączenia nerwowe pozwalające im na pewien zakres ruchu. Były jednak o wiele dłuższe, cieńsze i elastyczniejsze niż żądła.
Niestety nie zdołał odkryć podskórnych połączeń nerwowych, jeśli takie w ogóle były, gdyż skaner nie został nastawiony na rejestrację tak drobnych struktur. Chodziło tylko o zaprezentowanie Gogleskaninowi podstawowych funkcji urządzenia, więc żadne powiększenie nie mogło obecnie pomóc, skoro pewnych rzeczy po prostu nie zarejestrowano.
Niemniej i tak, gdyby nie zagadka niezwykłego zachowania FOKTów, Conway byłby zadowolony z uzyskanych danych. Teraz jednak marzył o ponownym spotkaniu z Khone’em, aby zbadać dokładniej obcego. No i wypytać go o wszystko.
Tymczasem po zdarzeniach tego dnia szansa na ponowne spotkanie była bardzo mała.
Khone kazał mu się wynosić. Specjalnie krzyknął to spośród tłumu. A porucznik, bez dwóch zdań bardzo zły, wprost powiedział, że Conway nic tu nie poradzi.
Conway sam nie wiedział, kiedy dopadł go sen, ale nagle spostrzegł, że nie znajduje się już na Goglesk. Otoczenie zmieniło się, ale pozostało znajome, tylko problemy jakby straciły na znaczeniu. Rzadko miewał sny, chociaż może, jak zasugerował O’Mara, szczęśliwie niewiele pamiętał po obudzeniu. Jednak ten sen był miły, nieskomplikowany i nie wiązał się z jego obecnym położeniem.
W każdym razie tak mu się wydawało z początku.
Meble, wśród których się znalazł, były dziwnie duże. Zamiast usiąść na krześle, musiał się na nie wspiąć. Stół w jadalni zaś, również ręcznej roboty, okazał się na tyle wysoki, że dopiero stając na palcach, dojrzał jego gładki blat. Conway miał w tym śnie około ośmiu lat.
Czy był to efekt działania środka O’Mary, czy własna, specyficzna reakcja Conwaya, patrzył na siebie z dawnych lat jako świadomy minionego czasu dorosły, ale czuł się jak niezbyt szczęśliwy ośmiolatek.
Jego rodzice należeli do trzeciego pokolenia kolonistów na bogatej w kopaliny, ukształtowanej na podobieństwo Ziemi planecie Breamar. Gdy zginęli, był to już świat zbadany, podporządkowany człowiekowi i bezpieczny — przynajmniej jeśli chodziło o tereny konalniane, miasteczka rolnicze i obszar jedynego portu kosmicznego.
Całą młodość spędził na obrzeżach miasta, obok portu. Budynki były tu najwyżej dwupiętrowe i zbudowane z drewna. Nie wydawało mu się dziwne, że jest ich o wiele więcej niż białych hal produkcyjnych czy gmachów administracji. Ponadto w okolicy znajdował się jeszcze szpital, no i sam kompleks portu kosmicznego. Conway jako oczywisty przyjmował też fakt, że wszystkie meble, większość wyposażenia i ozdoby były miejscowej roboty. Dorosła część jego osoby pamiętała, jak powszechnie dostępne i tanie było na Breamarze drewno, wszystko zaś, co sprowadzano z Ziemi, kosztowało fortunę. Na dodatek koloniści byli dumni ze swoich wyrobów i nie chcieli inaczej urządzać domostw.
Były to zresztą domy z wygodami. Chociaż z drewna, zostały wyposażone w generatory termojądrowe dające prąd, a na ręcznie wykonanych półkach stały nowoczesne odbiorniki wizyjne, które zawsze za pamięci Conwaya służyły rano celom edukacyjnym, a wieczorem rozrywce. Transport, lądowy czy powietrzny, też był nowoczesny, szybki i równie bezpieczny jak wszędzie indziej. Bardzo rzadko zdarzało się, by jakaś maszyna spadła, grzebiąc w swych szczątkach wszystkich obecnych na pokładzie.
To nie utrata rodziców uczyniła go nieszczęśliwym. Gdy wezwano ich do wypadku w kopalni, był o wiele za młody, by pamiętać cokolwiek ponad cień ich kojącej obecności. Zostawili go wówczas pod opieką młodej pary z sąsiedztwa. Dopiero po pogrzebie najstarszy brat ojca wziął go do siebie.
Stryjenka i stryjek byli bardzo mili i odpowiedzialni, ale także mocno zajęci. No i już niemłodzi. Ich dzieci były praktycznie dorosłe, zatem poza początkowym okresem stryjostwo nie poświęcali mu wiele czasu. Inaczej było z mieszkającą u nich babką, prababcią Conwaya, która wzięła osierocone dziecko pod swoje skrzydła.
Była niewiarygodnie wiekowa, ale ile właściwie miała lat, tego nikt nie wiedział. Ktokolwiek raz spróbował ją o to spytać, nie śmiał zrobić tego powtórnie. Krucha niczym Prilicla, ciągle jednak była fizycznie i umysłowo sprawna. Urodziła się jako pierwsze dziecko w kolonii Breamar i gdy Conway zaczął się interesować historią planety i jej mieszkańców, okazało się, że jej opowieści, nawet jeśli nieco ubarwione, są znacznie ciekawsze niż to, co można było znaleźć na taśmach edukacyjnych.
Conway usłyszał kiedyś, jak stryjek wyjaśniał swojemu gościowi, że dziecko i babcia dogadują się tak dobrze, bo psychicznie są na tym samym etapie. Nie rozumiał wówczas, o co może chodzić, prababcia zaś była dlań zawsze miłym towarzystwem. Chyba że akurat dawała mu lanie, co z początku zdarzało się rzadko, a później wcale. Kryła go ponadto, gdy spsocił coś nieumyślnie, i broniła jego zagrody dla ulubionych zwierzątek — małego, ogrodzonego zakątka w ogrodzie na tyłach domu, który szybko zmienił się w coś na kształt miniaturowego rezerwatu przyrody. Nie pozwalała mu wszelako sprowadzać tam zwierząt, o które nie umiałby właściwie dbać.
Miał wtedy kilka ziemskich zwierzaków oraz całą gromadę miejscowych, niegroźnych roślinożernych, które czasem chorowały, często się raniły, a praktycznie przez cały czas rozmnażały. Prababka sprowadziła dla niego taśmy weterynaryjne, chociaż dla dziecka był to zbyt poważny materiał. Jednak z jej pomocą i dzięki poświęceniu całego wolnego czasu potrafił sprawić że mieszkańcom zagrody żyło się całkiem nieźle. Ku zdumieniu stryjostwa, po pewnym czasie zagroda zaczęła nawet przynosić dochód, po okolicy bowiem rozniosło się, że jest to dobre źródło zdrowych zwierząt domowych.