Młody Conway był nazbyt zajęty, aby uświadomić sobie, jak bardzo jest samotny. To dotarło do niego, gdy jego jedyna przyjaciółka straciła nagle zainteresowanie zwierzakami i prawnukiem. W domu zaczął regularnie pojawiać się lekarz, a stryjenka i stryjek na zmianę czuwali nocami przy babci. Zabronili mu też do niej zaglądać.
I dlatego właśnie był taki nieszczęśliwy. Dorosły Conway pamiętał dobrze tamten czas i wiedział, że niebawem miało być jeszcze gorzej.
Pewnego wieczoru zapomnieli zamknąć drzwi na klucz, a gdy wśliznął się do pokoju, ujrzał, że stryjenka opuściła głowę i przysnęła na fotelu obok łóżka. Prababcia leżała z twarzą zwróconą w jego stronę, oczy i usta miała szeroko otwarte, ale nic nie powiedziała, zdawała się też go nie widzieć. Gdy podszedł bliżej, usłyszał jej ciężki, nieregularny oddech i poczuł dziwny zapach. Przestraszył się, ale dotknął jej chudej, pomarszczonej ręki, która leżała na posłaniu. Miał nadzieję, że może spojrzy na niego albo i coś powie. Albo chociaż uśmiechnie się, jak zwykła to robić jeszcze kilka tygodni wcześniej.
Ręka była zimna.
Dorosły Conway wiedział dzięki wykształceniu medycznemu, że krew przestała już dochodzić do kończyn i starszej pani zostało tylko kilka minut życia. Bardzo młody Conway jakimś cudem również to wiedział, chociaż trudno powiedzieć skąd. Odruchowo spróbował zawołać prababcię, a wtedy stryjenka się obudziła, złapała go mocno za rękę i wyrzuciła z sypialni.
— Idź stąd! — powiedziała bliska płaczu. — Nic tu nie poradzisz…!
Obudził się z mokrymi od łez oczami. Był w małym pokoju bazy Korpusu na Goglesk. Nie pierwszy raz zastanowił się, w jakim stopniu śmierć tej wiekowej, drobnej i ciepłej kobiety wpłynęła na jego późniejsze życie. Żal i poczucie straty osłabły z wolna, ale pamięć strasznej bezradności pozostała. Nie chciał, żeby kiedykolwiek wróciła. Wiele lat później, ilekroć spotkał się z chorobą, obrażeniami czy zagrożeniem życia, zawsze mógł coś zrobić. Czasem nawet wiele. I dopiero teraz, na Goglesk, znowu poczuł się równie bezradny jak wtedy.
„Idź stąd”, powiedział mu Khone po nieudanej próbie udzielenia pomocy rannemu. Próbie, która omal nie zakończyła się całkowitym zniszczeniem miasta, a na pewno spowodowała olbrzymie spustoszenia w psychice tubylców. A porucznik dorzucił jeszcze: „Nic tu nie poradzisz”.
Ale Conway nie był już wystraszonym i zrozpaczonym chłopcem. Nie zamierzał pogodzić się z sugerowaną mu bezradnością.
Zastanawiał się nad tym, biorąc kąpiel, ubierając się i przekształcając pomieszczenie z sypialni w zwykły dzienny pokój. Pod koniec był jednak tylko zły na siebie i jeszcze bardziej zagubiony niż wcześniej. Jestem lekarzem, powiedział sobie, a nie specjalistą od kontaktów. Dotąd miał do czynienia przede wszystkim z obcymi, którzy byli chorzy, ranni czy przymocowani pasami do stołów diagnostycznych. Informacje o nich otrzymywał przeważnie od innych, a bliski kontakt był oczywisty. Ale tutaj było inaczej.
Wainright ostrzegał go przed urosłym do skali fobii indywidualizmem FOKTów. Na własne oczy widział, że nie było w jego słowach przesady. Pozwolił jednak, aby odruchy Ziemianina wzięły górę nad profesjonalizmem. A przecież powinien je kontrolować, przynajmniej do czasu pełniejszego poznania tubylców.
Skutek? Jedyna istota, która mogłaby pomóc mu zrozumieć problem, nie zechce zapewne więcej się z nim spotkać. Chyba że tylko w celu wyładowania złości na winowajcy.
Może powinien spróbować z innym Gogleskaninem w odległej okolicy. Oczywiście, jeśli Wainright zgodziłby się pożyczyć mu na dłużej jedyny ślizgacz bazy i jeśli FOKTowie nie mogli przekazywać informacji na większe dystanse. Nie wykryto wprawdzie żadnych transmisji radiowych, śladu istnienia wizualnych czy głosowych systemów sygnałowych, nikt nie widział nigdy biegających czy latających posłańców. Prawdopodobne jest jednak, że istoty tak panicznie wystrzegające się bliskiego kontaktu będą szczególnie zainteresowane łącznością na wielkie odległości, pomyślał Conway, gdy jego komunikator nagle zapiszczał.
— Czujniki w pańskim pokoju poinformowały mnie, że pan wstał — odezwał się ze śmiechem Wainright. — Dobudził się już pan, doktorze?
Conwayowi wcale nie było do śmiechu. Miał nadzieję, że zwykle serdeczny porucznik nie pragnął go tylko rozweselić.
— Tak — odparł z irytacją.
— Na zewnątrz czeka Khone — powiedział Wainright takim tonem, jakby sam nie dowierzał swoim słowom. — Mówi, że jest zobowiązany do rewizyty i że chce przeprosić za wszelkie przykrości, jakich mogliśmy doznać podczas wczorajszego incydentu. Bardzo chce z panem rozmawiać, doktorze.
Obcy pełni są niespodzianek, pomyślał nie po raz pierwszy Conway. Ale może tym razem trafi też na kilka odpowiedzi. Gdy opuszczał pokój, nie uczynił tego krokiem tak spokojnym i pewnym, jak przystało na starszego lekarza, tylko pobiegł jak wariat.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Pomimo utrudniającego rozmowę bezosobowego stylu i powolności obfitującej w długie przerwy między zdaniami nie było wątpliwości, że Khone’owi zależy na rozmowie. Co więcej, miał kilka pytań, tyle że trudno było mu je zwerbalizować. Nigdy jeszcze nikogo o nic podobnego nie pytał…
Conway znał wiele gatunków, których podejście do życia i wzory zachowań były dla Ziemianina całkiem obce albo wręcz odpychające, i to również wtedy, gdy Ziemianin ów był lekarzem z bogatym doświadczeniem. Potrafił wyobrazić sobie, ile wysiłku kosztuje Khone’a próba zrozumienia kogoś, kto pośród wielu osobliwości dopuszcza kontakt fizyczny z innym osobnikiem również poza czasem godów czy opieki nad dzieckiem. Gotów był wykazać maksimum cierpliwości, aby nie utrudniać dodatkowo zadania.
Podczas jednej z kolejnych przerw usiłował skierować rozmowę na nieco inne tory, wyrażając ubolewanie za tyle cierpień, które spowodował, ale Khone zbył przeprosiny, stwierdzając, że nawet gdyby przybysz się nie wtrącił, cokolwiek innego doprowadziłoby do identycznych zdarzeń. Przedstawił pokrótce listę zniszczeń, dodając, że wprawdzie wszystko zostanie odbudowane, a statek podniesiony i naprawiony, jednak nie zdziwi się, jeśli przed końcem wszystkich prac dojdzie do nowej katastrofy.
Ile razy zbieg okoliczności powodował połączenie, cofali się o krok w swoim skromnym postępie technologicznym. Stąd gdy cokolwiek udawało im się osiągnąć, zawsze było to narażone na zniszczenie. Według przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści zawsze tak się działo. Tak też podawały nieliczne zapiski ocalałe z kolejnych aktów destrukcji.
— Gdyby dało się jakoś pomóc, czy przez wzbogacenie wiedzy, czy przez porady, czy fizyczne wsparcie, wystarczy przekazać, co trzeba zrobić, a zostanie wykonane — powiedział Conway nieco złożonym, ale nadal bezosobowym stylem.
— Pragnienie, aby cierpiąca rasa uwolniona została od swego brzemienia, jest silne i jednoznaczne — odparł Khone. — Na początek pożądane byłoby zwiększenie wiedzy.
— Możesz pytać mnie o wszystko. Żadnego pytania nie uznam za obraźliwe — stwierdził Conway, rezygnując z ceremonialnej formy wypowiedzi.
Khone poruszył nerwowo włosami, ale była to jedyna reakcja, co jasno dowodziło, jak wielką wagę przywiązuje do rozwiązania problemu.
— Chodzi o informacje o innych znanych ci rasach, które miały podobny problem jak ten na Goglesk. A przede wszystkim o wyjaśnienie, jak ten problem rozwiązały.
Uzdrawiacz też odezwał się odrobinę inaczej. Zapewne przełamanie albo chociaż nagięcie uwarunkowania całego życia musiało kosztować go sporo wysiłku. Niestety, Conway nie dysponował pożądanymi przez niego informacjami.