W tym samym czasie w pobliżu przelatywał frachtowiec załadowany metalowymi sztabami i blachami. Jego kurs przebiegał dość blisko holowników i zespołu, ale nadal w bezpiecznej, regulaminowej odległości. Składał się z modułu silnikowego i niewielkiej sterówki zamontowanej na drugim końcu, pomiędzy nimi zaś znajdowała się otwarta ładownia. Cała masa przewożonego ładunku wisiała zatem w próżni umocowana jedynie do węzłów chwytaków na kratownicy frachtowca. Nie wyglądało to zbyt stabilnie, kapitan prowadzącego holownika poprosił więc kapitana frachtowca o lekką zmianę kursu.
Ten stwierdził, że i tak miną się bezpiecznie. Jednak dowódca holownika, który odpowiadał za wielki zespół, nie dość, że pozbawiony możliwości manewru, to jeszcze mający na pokładzie ponad tysiąc ludzi, sprzeciwił się stanowczo i to on miał ostatnie słowo.
Obciążony do granic frachtowiec, którego załoga liczyła tylko trzy osoby, zaczął się powoli obracać burtą do kompleksu. Jego kapitan chciał skorzystać następnie z głównych dysz, aby odejść w bok. Obiekty nieustannie się do siebie zbliżały, jednak działo się to bardzo wolno. Było dość czasu na manewry.
W tym samym momencie kierownik kompleksu uznał, że nadeszła idealna chwila na ćwiczebny alarm. Niemniej nie oczekiwał, aby cokolwiek miało się stać.
Błyski świateł i rozlegające się w radiu wycie syren nie podziałały zapewne kojąco na kapitana holownika. Doszedł do wniosku, że frachtowiec za wolno usuwa się z drogi, i podesłał mu dwa holowniki, aby wsparły go wiązkami odpychającymi. Mimo protestów kapitana frachtowca, że naprawdę zdążą ze wszystkim, szybko ustawiły go burtą do nadciągającego zespołu, dokładnie w takiej pozycji, w jakiej powinno nastąpić uruchomienie głównego napędu. Kilka sekund wystarczyłoby, aby statek odszedł daleko w bok.
Jednak silniki nie odpaliły.
Czy spowodowały to błędnie przyłożone w pośpiechu wiązki pól siłowych, które mogły zerwać przebiegające między sterówką a silnikami przewody albo zniekształcić dysze, czy może doszło do innej czysto przypadkowej awarii, miało już na zawsze pozostać zagadką. Niemniej do potencjalnej kolizji zostało jeszcze kilka minut.
Na pokładzie zespołu zdesperowany kierownik zaczął przekonywać wszystkich, że oto alarm ćwiczebny zmienił się w prawdziwy, kapitan frachtowca zaś włączył silniki manewrowe, aby przywrócić statkowi pierwotne położenie. Jednak przy tak olbrzymiej masie ich ciąg okazał się za mały i w pewnej chwili rufa frachtowca zetknęła się z przednią częścią zespołu.
Z daleka wyglądało to niegroźnie, prawie jak muśnięcie, lecz nie zaprojektowany na znoszenie innych obciążeń niż te towarzyszące startowi i lądowaniu statek złamał się wpół, a wielkie kawały metalu oderwały się od kratownicy i niczym gigantyczne, wirujące z wolna noże poleciały prosto na bok zespołu mieszkalnego. W dodatku wśród całego tego złomu unosiły się jeszcze radioaktywne szczątki modułu napędowego frachtowca.
Wiele arkuszy blachy wcinało się w zespół krawędziami, tworząc ciągnące się przez setki metrów bruzdy. Potem odbijały się i odlatywały w próżnię. Długie, przypominające belki sztaby uderzały wzdłużnie, otwierając wcześniej już osłabione przedziały burtowe na próżnię albo niczym włócznie wnikały głęboko w całą strukturę. Zderzenie zepchnęło zespół z kursu i wprawiło go w powolny ruch obrotowy, przez co ukazywał na zmianę burtę nietkniętą i tę, która była sceną ciężkich zniszczeń.
Jeden z holowników ruszył za rozlatującą się chmurą metalu, w której były i szczątki frachtowca, i jego ładunek, aby ustalić jej kurs dla późniejszych poszukiwań ocalałej być może załogi. Reszta ustabilizowała kompleks, a ich załogi próbowały udzielić ofiarom pierwszej pomocy. Nieco później zjawiły się zespoły ratunkowe z pobliskich kopalń, a jeszcze później Rhabwar.
Poza kilkoma Hudlarianami, którym próżnia nijak nie szkodziła, oraz pewną liczbą Tralthańczyków, którzy na czas braku powietrza zapadali w płytką anabiozę i zaciskali szczelnie wszystkie otwory ciała, w najbardziej dotkniętej katastrofą części zespołu mieszkalnego nie przeżył nikt więcej. Wokół punktu zero, czyli miejsca zderzenia, w ogóle brakło ocalałych, nawet bowiem najsolidniej zbudowane istoty musiały zginąć, gdy rozdarte zostały ich powłoki skórne. Obrażenia wywołane eksplozjami dekompresyjnymi nie nadawały się do leczenia. Również w Szpitalu.
Główny obszar zniszczeń przypadł na kwatery Hudlarian i Tralthańczyków, w pozostałych miejscach konstrukcja zachowała szczelność, co po prawdzie i tak miało drugorzędne znaczenie, skoro z racji alarmu wszyscy byli w skafandrach i spadek ciśnienia nie mógł im zaszkodzić. Kilkuset rannych było ofiarami nagłego wyhamowania ruchu postępowego zespołu i wprawienia go w ruch wirowy. Dzięki pewnej ochronie dawanej przez skafandry stan wielu z nich był wprawdzie poważny, ale nie krytyczny. Gdy udało się przywrócić ciążenie w zespole, trafili pod opiekę lekarzy swoich gatunków, a następnie przeniesiono ich do prowizorycznych izb chorych, aby doczekali tam transferu na rodzime planety celem dalszego leczenia albo rekonwalescencji.
Tylko najpoważniejsze przypadki miały trafić do Szpitala.
Wieści o wypadku w systemie Menelden pozwoliły Conwayowi odłożyć pewne kłopotliwe spotkanie, chociaż przebiegło mu przez głowę, że wykorzystywanie takiego pretekstu dla ułatwienia sobie życia jest przejawem mało chwalebnych skłonności.
Przywykł już na tyle do zapisów z taśm edukacyjnych, że z trudem odróżniał, które odczucia naprawdę są jego, a które zawdzięcza jednemu z obcych. Było to na tyle frapujące, że coraz bardziej obawiał się kolejnego spotkania z Murchison, takiego dłuższego, kiedy to znajdą się w niewątpliwie intymnych warunkach. Nie wiedział, jak się wtedy zachowa, czy zdoła kontrolować sytuację ani, co najważniejsze, jak ona zareaguje na jego odmienność.
Murchison miała właśnie mieć wolne, gdy nagle Rhabwar został wysłany do systemu Menelden, aby koordynować na miejscu akcję ratowniczą i przywieźć do Szpitala najciężej rannych. Murchison, podpora pokładowego zespołu medycznego, poleciała oczywiście ze wszystkimi.
Conwayowi z początku wielce ulżyło, ale jako były szef zespołu wiedział, w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazła się Murchison. Podczas takich akcji łatwo było o wypadki. Zaczął coraz bardziej się niepokoić i zamiast cieszyć się, że zyskał kilka dni odroczenia, ledwie usłyszał o powrocie statku szpitalnego, skierował się do śluzy, przy której Rhabwar miał przycumować. Już z daleka dostrzegł Naydrad i Danaltę stojących przy śluzie i usiłujących nie wchodzić w drogę sanitariuszom, którzy sami doskonale radzili sobie z przenoszeniem rannych i nie potrzebowali pomocy.
— Gdzie jest Murchison? — spytał, gdy obok przesuwały się nosze z Tralthańczykiem, który stracił w wypadku część kończyn. Materiał z taśmy FGLI uaktywnił się natychmiast, sugerując właściwy sposób leczenia jego obrażeń. Conway potrząsnął odruchowo głową, aby odpędzić niechciane myśli. — Szukam Murchison.
Danalta, stojący przy dziwnie milczącej Naydrad, zaczął przybierać kształt Ziemianki o wzroście i sylwetce przypominających panią patolog, ale wyczuwszy dezaprobatę Conwaya, zmienił się z powrotem w dziwne niewiadomoco.
— Jest na pokładzie? — spytał ostro lekarz.
Futro Naydrad zafalowało, układając się w nieregularne wzory, które wskazywały na niechęć do tematu i oczekiwanie, że atmosfera zaraz się zwarzy.
— Mam kelgiański zapis — powiedział na wymowne poruszenia sierści. — O co chodzi, siostro?