Выбрать главу

Czterej Kelgianie, dwaj Dewatti EGCL, trzej Tralthańczycy, czterej Melfianie i dwaj Orligianie — łącznie czternastu.

Nie, Kelgianie nie są uprzejmi ani też zdolni tak dalece kontrolować poruszeń futra, pomyślał ostatecznie, gdy odwrócił spojrzenie od grupy.

— Kto jest taki dowcipny? — spytał, wpatrując się w widoczną za szybą salę.

Nikt nie odpowiedział.

— Z braku jakichkolwiek pewnych danych pozostaje mi oprzeć się na dedukcji i skąpych wynikach obserwacji — stwierdził z sarkazmem, który musiał zginąć w tłumaczeniu, ale zapewne cała grupa i tak wiedziała, o co chodzi. — Zwracam się teraz do tego spośród was, który potrafi niczym ameba wytwarzać dowolne kończyny, narządy zmysłów i powłoki skórne odpowiadające obecnym wymogom środowiska. Domyślam się, że istota ta wyewoluowała na planecie o nieregularnej orbicie powodującej drastyczne zmiany klimatu. Aby przetrwać w tych warunkach, konieczne było rozwinięcie szczególnych mechanizmów adaptacyjnych. One to właśnie, a nie kły i pazury, pozwoliły interesującemu nas gatunkowi rozwinąć inteligencję, stworzyć cywilizację i zająć dominujące miejsce w ekosferze. Spotykając naturalnego wroga, miał do wyboru ucieczkę, mimikrę albo przybranie postaci, która przepełniała napastnika strachem. Szybkość, z jaką dokonuje owych przemian, oraz doskonałość naśladownictwa, o której wszyscy mogliśmy się przekonać, sugeruje ponadto, że mamy do czynienia z empatą. Przy tak rozwiniętych zdolnościach obronnych wszelkie niebezpieczeństwa zostały na pewno sprowadzone do minimum. Jedyne, co może zagrozić takiej istocie, to przypadkowe zniszczenie lub wystawienie na bardzo wysokie temperatury. Tym samym nie należy oczekiwać, aby nasz gatunek rozwinął chirurgię, zapewne bowiem sam pomysł leczenia operacyjnego jest mu obcy. Dodatkowym skutkiem wspomnianej odporności będzie zapewne szczególny rozwój dziedzin filozoficznych i nieprzywiązywanie większej wagi do rozwoju techniki. Gdybym miał cię sklasyfikować, powiedziałbym, że należysz do typu TOBS — zakończył Conway, obracając się raptownie ku grupie.

Bez wahania podszedł do trzech Orligian. Dobrze pamiętał, że powinno ich być tylko dwóch. Spokojnym, ale zdecydowanym gestem sięgnął po kolei do ich ramion, aby przesunąć palcem między rzemieniem stroju a futrem. Za trzecim razem palec napotkał opór, gdyż pas stanowił jedno z włosem.

— Jakie ma pan plany, doktorze Danalta? — spytał oschle. — Czy jest może wśród nich coś bardziej ambitnego niż dzisiejsza zabawa?

Ramiona i głowa istoty stopniały na chwilę, upodabniając się do melfiańskiego pancerza, lecz wkrótce przed lekarzem ponownie stał Orligianin. Conway pomyślał, że będzie musiał przywyknąć do takich niepokojących widoków.

— Bardzo przepraszam, starszy lekarzu — powiedział Danalta. — Nie chciałem sprawić kłopotu. Dla mnie jest bez znaczenia, jaką akurat postać przyjmuję, pomyślałem jednak, że w celu łatwiejszego nawiązania kontaktów i z przyczyn, że tak powiem, środowiskowych, lepiej będzie, jeśli postaram się naśladować formy spotykanych tu istot. Poza tym chciałem możliwie wiele razy przećwiczyć szybkie przemiany przed kimś, kto wyłapie wszelkie niekonsekwencje. Jeszcze na wahadłowcu rozmawiałem o tym z członkami grupy. Zgodzili się mi pomóc. Starając się o przydział do Szpitala, chciałem pracować z przedstawicielami jak największej liczby gatunków — dodał pospiesznie. — Uznałem, że będzie to ogromne wyzwanie dla moich zdolności naśladowczych, które są rozwinięte lepiej niż u większości moich ziomków, chociaż niewątpliwie napotkam i takie istoty, do których nie zdołam się upodobnić. Obawiam się, że nie rozumiem w pełni słowa „dowcipny”, które nie ma wiernego odpowiednika w moim języku, niemniej jeśli uraziłem swym zachowaniem, przepraszam najmocniej.

— Przeprosiny przyjęte — rzekł Conway, wspominając własną grupę sprzed wielu lat i jej ówczesną działalność, która często miała tylko iluzoryczny związek z medycyną. — Doktorze Danalta, jeśli zależy panu na spotkaniu przedstawicieli jak największej liczby gatunków, niebawem pańskie pragnienie się spełni — dodał, zerkając na zegarek. — Proszę wszystkich za mną.

Jednak Orligianin, który nie był Orligianinem, nie ruszył się z miejsca.

— Jak trafnie pan wydedukował, doktorze, nie znamy właściwie medycyny — powiedział. — Przybywając tutaj, kierowałem się nie tyle idealistycznymi pobudkami, ile samolubnym pragnieniem przeżycia czegoś ciekawego. Owszem, w pewnych sytuacjach mogę być bardzo przydatny. Gotów jestem przybierać kształty istot, które trzeba podnieść na duchu, w sytuacji gdy w pobliżu brak przedstawicieli ich gatunku. Mogę też zmieniać się, aby sprostać śmiertelnie groźnym dla innych warunkom środowiska, szczególnie gdy liczyć się będzie każda chwila i zabraknie czasu na wkładanie skafandra ochronnego. Potrafię również wytwarzać wysoko wyspecjalizowane kończyny przydatne chociażby przy operacjach. Wszystko to mogę, ale nie jestem, co pragnę wyraźnie zaznaczyć, lekarzem. Proszę zatem nie zwracać się do mnie „doktorze”.

Conway roześmiał się.

— Jeśli to właśnie zamierza pan u nas robić, czy chce pan tego czy nie, zostanie pan szybko doktorem i nikt nie będzie pana nazywał inaczej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Rozjaśniony światłami niczym olbrzymia cylindryczna choinka Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni między krawędzią macierzystej galaktyki a gęsto zamieszkanymi systemami gwiezdnymi Wielkiego Obłoku Magellana. Na jego trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska wszystkich inteligentnych form życia znanych w Federacji, począwszy od lodowatych metanowców, przez zwykłych tlenodysznych, po istoty, które nie zwykły ani jeść, ani oddychać, ale żyły dzięki wchłanianiu dawek twardego promieniowania.

Szpital był swoistym cudem łączącym osiągnięcia inżynierii i psychologii. Jego utrzymaniem i zaopatrzeniem zajmował się Korpus Kontroli, ramię sprawiedliwości Federacji. Kontrolerzy odpowiadali też za całą niemedyczną stronę działalności placówki. Niemniej nie dochodziło tutaj do częstych gdzie indziej spięć pomiędzy mundurowymi a cywilnymi pracownikami, nie zdarzały się również poważniejsze konflikty w gronie samego dziesięciotysięcznego personelu medycznego złożonego z przedstawicieli prawie siedemdziesięciu ras, którzy różnili się zarówno przyzwyczajeniami, jak i wydzielanymi zapachami oraz podejściem do życia.

Było tak, mimo że w Szpitalu zawsze panowała ciasnota i wszyscy musieli nie tylko razem pracować, ale i razem jadać. Chociaż oczywiście niekoniecznie to samo.

Stażyści mieli szczęście trafić na dwa przyległe, wolne stoliki, ale pechowo oba przewidziano dla karłowatych Nidiańczyków klasy DBDG. Obszerna jadalnia była w całości przeznaczona dla ciepłokrwistych tlenodysznych i wystarczał rzut oka, aby przekonać się, że każdy siadał tutaj gdzie mógł. Rozmaite istoty zajmowały pierwsze wolne miejsce i jadły, dyskutowały albo plotkowały przy jednym stole. Stażystom pozostało przywyknąć do takiego porządku rzeczy, tym bardziej że mogli trafić o wiele gorzej.

Blaty nidiańskich stołów były akurat na właściwym poziomie, aby Melfianie mogli sięgnąć manipulatorami po dania, a krzesła nie były im potrzebne, gdyż ELNT zwykli jeść na stojąco, podobnie jak Tralthańczycy, którzy nawet spali na swych sześciu masywnych nogach. Gąsienicowaci Kelgianie potrafili przystosować się do każdego siedziska, a Orligianie, tak jak i Conway, zdołali jakoś usadowić się na poręczach małych krzeseł. Drobny Dewatti nie miał żadnych problemów, zmiennokształtny Danalta zaś przyjął postać Dewattiego.

— System zamawiania i dostarczania potraw jest taki sam jak na statkach, którymi tu przylecieliście — wyjaśnił Conway, spoglądając to na jeden, to na drugi stół. — Gdy wprowadzicie swoją klasę fizjologiczną, ujrzycie menu przygotowane w waszym języku. Wszyscy oprócz Danalty, gdyż TOBS nie mają szczególnych wymogów żywieniowych. Chociaż zapewne ma pan jakieś ulubione potrawy… Danalta!