Nagle w górę trysnęła bezgłośnie fontanna hudlariańskiej krwi.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Hossantir krzyknął coś, co umknęło tłumaczeniu, a jego kończyny z instrumentami na długich uchwytach opadły przerażająco wolno ku polu operacyjnemu. Jego asystent też zadziałał dziwnie opieszale, a przynajmniej tak się wydało Conwayowi, którego myśli ruszyły nagle z kopyta. Wyszkolony do szybkiego i adekwatnego reagowania w podobnych sytuacjach patrzył, jak starszy lekarz bierze kleszcze i bezskutecznie szuka krwawiącego naczynia. Sam w żadnym razie nie był równie powolny jak on.
Był całkiem nieruchomy.
Jego obce, pięciopalczaste i do niczego niepodobne dłonie Ziemianina drżały spazmatycznie, po wielekroć złożony umysł zaś próbował ustalić, co właściwie za ich pomocą zrobić.
Conway wiedział, że coś takiego może się zdarzyć lekarzom noszącym w głowie zbyt wiele zapisów, jednak ktoś aspirujący do miana Diagnostyka nie powinien być przesadnie podatny na te stany. Gorączkowo walczył o odzyskanie władzy nad kończynami. Przypomniał sobie przy tym, że O’Mara bardzo zgryźliwie traktował osoby cierpiące na niezborność myśli. Napomknął o tym, tłumacząc, czym są, a szczególnie czym nie są taśmy edukacyjne.
Niezależnie od subiektywnych odczuć jego umysł nie został opanowany przez obce osobowości. Otrzymał tylko znaczącą sumę wiedzy, z której mógł korzystać. Trudno było jednak przekonać siebie, że to tylko tyle, gdy każdy z zapisów zawierał również schemat, według którego istoty owe gotowe były reagować w podobnej kryzysowej sytuacji.
Pomysły mieli dobre, szczególnie Melfianin i Tralthańczyk, jednak Conway musiałby mieć szczypce ELNT albo manipulatory FGLI, a nie ludzkie dłonie. Po prostu otrzymywał instrukcje, których z przyczyn technicznych nie mógł wykonać.
— Nic nie widzę — powiedział melfiański asystent Hossantira z identyfikatorem zachlapanym krwią. Krew była też na szybie jego hełmu i wszędzie wokoło.
Jedna z pielęgniarek szybko przetarła mu szybę tuż przed oczami, nie marnując czasu na resztę przezroczystej bańki. Czerwona fontanna zaraz jednak zniweczyła jej starania. Nie był to jedyny problem, gdyż tkwiące w ranie operacyjnej źródła światła też zostały całkiem zasłonięte.
Tralthańczyk stał najbliżej, więc miał brudny tylko przód hełmu. Spojrzał jednym okiem do tyłu, na Conwaya.
— Potrzebujemy pomocy. Czy może pan…? — Urwał, widząc drżące dłonie Conwaya. — Jest pan niedysponowany?
— To tylko chwilowe — odparł Ziemianin.
Mam nadzieję, dodał w duchu.
Jednak obce osobowości, które naprawdę nimi nie były, ciągle domagały się uwagi. Zgodnie z zasadą „dziel i rządź” próbował skupić się tylko na jednej z nich, ale nic z tego nie wyszło. Wszystkie podsuwały bardzo konkretne i cenne propozycje i wszystkie ponaglały go do natychmiastowego działania. Jedynie gogleskańska część umysłu Conwaya nie próbowała niczego narzucać, ale też miała najmniej do zaoferowania w tej potrzebie. Niemniej z jakiegoś powodu Conway co rusz powracał właśnie do niej, zupełnie jakby cień strachliwego, ale silnego poza tym obcego mógł się stać dlań tratwą ratunkową.
Obecność Khone’a była wyraźnie inna. Brakowało jej ostrości i intensywności zapisów z taśm edukacyjnych. Ostatecznie Conway spróbował się na nim skoncentrować, chociaż dziwne i wielkie istoty miotające się przy ramie napełniały go strachem. Nie panicznym wszakże, gdyż Khone wiedział już wcześniej co nieco o Szpitalu i był poniekąd przygotowany na podobny widok. Przede wszystkim jednak był skrajnym indywidualistą, który odruchowo opierał się cudzym wpływom.
Lepiej niż ktokolwiek Khone wiedział, jak ignorować innych.
Nagle dłonie Conwaya przestały się trząść, a wypełniający mu głowę wielojęzyczny bełkot przycichł do ledwie słyszalnego pomruku, na który można było nie zwracać uwagi. Diagnostyk postukał asystenta Hossantira w pancerz.
— Proszę się odsunąć, zostawiając instrumenty na miejscu — powiedział. Spojrzał na Tralthańczyka. — Krew nie pozwala niczego dojrzeć, musimy więc…
— Ssak nic nie daje — przerwał mu Hossantir. — I nie da, jak długo nie zlokalizujemy źródła. A tego nie widać!
— …skorzystać ze skanerów — dokończył spokojnie Conway, zwierając palce na wgłębionych uchwytach melfiańskich szczypiec zaciskowych. — W połączeniu z moimi dłońmi i pańskimi oczami.
Ponieważ w pobliżu rany rzeczywiście nie sposób było cokolwiek dojrzeć, Conway zaproponował użycie dwóch możliwie oddalonych od siebie skanerów patrzących na pole operacyjne pod różnymi kątami. To powinno dać całkiem użyteczny obraz tego, co się działo w środku, i pozwolić starszemu lekarzowi naprowadzić dłoń Conwaya na krwawiące naczynie, aby mógł je zacisnąć. Miało to być kilka nad wyraz trudnych minut dla Hossantira, który wyciągał dwoje oczu na boki tak daleko, jak tylko pozwalał mu na to spłaszczony, owoidalny hełm. Musiał też oczywiście odsunąć się od ramy — o czym Conway przypomniał mu przepraszającym tonem — aby hełm i skanery nie zostały zaraz zachlapane krwią.
— Zez zostanie mi już chyba na zawsze, ale mniejsza z tym — mruknął Tralthańczyk.
Żadne z obcych alter ego Conwaya nie dostrzegło nic śmiesznego w perspektywie zeza, który trapi jedną z par oczu olbrzyma, a ziemski śmiech był szczęśliwie nieprzetłumaczalny.
Dłonie i instrumenty były bardzo ciężkie, i to nie tylko dlatego, że Melfianie używali masywniej szych narzędzi. Chroniące operatorów pola antygrawitacyjne nie mogły siłą rzeczy rozciągać się na pacjenta, wszystko w jamie operacyjnej ważyło więc cztery razy więcej niż normalnie. Szczęśliwie Hossantir szybko naprowadził ręce Conwaya na naczynie, które powinno odpowiadać za gwałtowne krwawienie. Ziemianin spodziewał się, że przy zaciskaniu natrafi na spory opór, co przy ciśnieniu Hudlarian byłoby naturalne, ale niczego takiego nie wyczuł. Krew dalej tryskała.
Jedno z jego alter ego spotkało się już kiedyś z czymś podobnym w trakcie transplantacji u przedstawiciela całkiem innego gatunku, małego Nidiańczyka, u którego ciśnienie krwi było nieporównanie mniejsze. Tam też pojawiła się fontanna nie pasująca z racji stałego wypływu do pulsującego krwawienia z arterii, a problem okazał się technicznej, nie medycznej natury.
Conway nie był pewien, czy teraz chodzi o to samo, ale podpowiedź była tak jednoznaczna, że postanowił jej zaufać.
— Wyłączyć sztuczne serce — polecił. — Zamknąć dopływ krwi do ciała.
— Chwilowy ubytek krwi zdołamy potem łatwo wyrównać, ale kilkuminutowe wyłączenie krążenia może zabić pacjenta — zaprotestował Hossantir.
— Wykonać.
W ciągu kilku sekund jasnoczerwona fontanna osłabła i zniknęła. Siostra przetarła hełm Conwaya, a Hossantir oczyścił za pomocą ssaka pola operacyjne. Nie potrzebowali skanerów, aby zrozumieć, co się stało.
— Technika, szybko — rzucił Conway.
Niemal natychmiast obok jego łokcia pojawił się mały, futrzasty Nidiańczyk w przezroczystym skafandrze.
— Zawór zwrotny został zablokowany w pozycji zamkniętej — wyjaśnił po chwili misiowaty. — Zapewne doszło do tego po przypadkowym potrąceniu łącznika jakimś narzędziem chirurgicznym. Przepływ od sztucznego serca był całkiem zamknięty, a olbrzymie ciśnienie spowodowało, że krew znalazła sobie ujście przez panel kontrolny zaworu. Sam zawór nie jest uszkodzony i jeśli na chwilę wyjmiecie ten organ, zaraz ustawię go jak trzeba.
— Wolałbym nie ruszać serca — powiedział Conway. — Mamy bardzo mało czasu.