Semlic wydał jakiś nieprzetłumaczalny dźwięk.
— Względna to cisza i względny spokój. Żeby mnie słyszeć, musiał pan podkręcić mikrofony autotranslatora na maksimum, a ja mówię dość głośno jak na SNLU. Dla kogoś takiego jak pan, kto jest prawie głuchy, to rzeczywiście cisza. Mam jednak nadzieję, że chociaż moim zdaniem panuje tu spory gwar, znajdzie pan to, czego potrzebuje. Tylko niech pan nie zapomni, proszę, przyciszyć zewnętrznych głośników.
— Dziękuję — powiedział Conway. Diamentowa rozgwiazda Diagnostyka wzbudziła w nim przez chwilę dziecięcą wręcz fascynację i dawne wspomnienia. Do rozmywającej obraz metanowej mgiełki doszły jeszcze jego łzy. — Jest pan bardzo uprzejmy, pełen zrozumienia i ciepła.
Semlic znowu dziwnie zaszemrał.
— Naprawdę nie trzeba mnie obrażać…
Przez dłuższy czas Conway obserwował krzątaninę na oddziale. Zauważył, że niektóre pielęgniarki noszą lekkie kombinezony ochronne, co sugerowało, że oddychają atmosferą nieco odmienną niż wypełniająca pomieszczenie. Robiły przy swoich podopiecznych rzeczy, których nie rozumiał, i wiedział, że nie zrozumie ich, jeśli nie przyjmie zapisu SNLU. Wszystkiemu towarzyszyła całkowita niemal cisza typowa dla istot reagujących nadwrażliwie na najmniejsze nawet wibracje. Z początku nie słyszał nic, ale potem zaczął wyłapywać ledwie uchwytny odgłos przypominający zimną, obcą muzykę. Nigdy dotąd nie zetknął się z czymś podobnym, niemniej po jakimś czasie słyszał już poszczególne głosy i rozmowy płynące chłodnym, beznamiętnym i delikatnym podzwanianiem, jakby zderzały się płatki śniegu. Stopniowo piękno i spokój tego całkiem obcego miejsca zaczęły wywierać wpływ na wszystkie składniki jego umysłu. Odsunęły i zmęczenie, i problemy, i całe zagubienie.
Nawet Khone z jego ksenofobicznym uwarunkowaniem nie znajdywał w tym otoczeniu niczego groźnego i też cieszył się spokojem, który pozwalał myślom płynąć bez celu i z dala od trosk.
Jedno tylko niepokoiło Conwaya. Spędził tu już sporo czasu, a przecież na górze czekało na niego wiele ważnych spraw. Poza tym od prawie dziesięciu godzin nic nie jadł.
Gdy poczuł, że mróz na zewnątrz dość go ostudził, rozejrzał się za Semlikiem, ale nie było go nigdzie w zasięgu kamer. Włączył autotranslator, żeby poprosić najbliższych pacjentów o przekazanie mu podziękowań, ale szybko zmienił zamiar.
Autotranslator przełożył melodyjne podzwanianie.
— Stara hipochondryczna krowa jesteś! Gdyby nie był taki uprzejmy, już dawno wykopałby cię ze Szpitala. A ty bezwstydnie próbujesz pozyskać jego sympatię, niemalże uwodzisz…
— Zazdrościsz mi, bo nie masz czym uwodzić, stara dziwko! Za cienka jesteś. Ale on i tak widzi, która z nas jest naprawdę chora, chociaż staram się ukryć moje dolegliwości.
Opuszczając oddział, Conway pomyślał, że dobrze byłoby spytać O’Marę, jak szalenie krucha rasa SNLU zwykła chłodzić nazbyt rozpalone głowy. A ponadto, jak uspokoić wiecznie brzemiennego Obrońcę, do którego zamierzał się udać zaraz po obiedzie. Przeczuwał jednak, że na oba pytania usłyszy tę samą odpowiedź, czyli żadną.
Gdy wrócił do zwykłego ciepła i blasku ogólnych korytarzy, zatrzymał się, aby pomyśleć.
Do poziomu Obrońcy miał niemal równie daleko jak do stołówki, tyle że ta ostatnia leżała w przeciwnym kierunku, co znaczyło, że niezależnie od tego, dokąd uda się najpierw, i tak będzie musiał pokonać trasę dwa razy. Niemniej po drodze do Obrońcy miał swoją kwaterę, a Murchison zawsze trzymała coś w lodówce. Zwyczaj ten pozostał jej jeszcze z pielęgniarskich czasów, kiedy bywała zbyt zmęczona, żeby wędrować do jadalni, albo musiała się spieszyć po nagłym wezwaniu. Nie miał co liczyć na duży wybór wiktuałów, ale nie zależało mu na wrażeniach smakowych. Chciał tylko uzupełnić ubytki energii.
Miał poza tym powód, aby omijać jadalnię. Wprawdzie własne dłonie nie wydawały mu się już takie obce, a przechodzący korytarzem ludzie przestali napełniać go takim niepokojem, jaki odczuwał przed odwiedzeniem oddziału metanowców, ale nie był pewien, czy zachowa kontrolę nad swoimi alter ego w obliczu potraw, które mogły wywołać u niektórych istot mdłości.
Nie wyglądałoby najlepiej, gdyby nazbyt szybko złożył kolejną wizytę Sernikowi. Nie przypuszczał wprawdzie, aby mogło się z tego rozwinąć uzależnienie, jednak wolałby nie kusić losu.
Gdy przybył na miejsce, Murchison wstała już, zdążyła się nawet ubrać. Niebawem miała wyjść na dyżur. Oboje wiedzieli, chociaż żadne nie przyznawało tego głośno, że O’Mara tak ułożył ich grafiki, aby spotykali się jak najrzadziej. Uznawał, że w pewnych sytuacjach lepiej odłożyć problem na później, niż brać się do niego przedwcześnie. Murchison przywitała go ziewnięciem i spytała, co robił ostatnio oraz co, poza spaniem, zamierza robić w najbliższej przyszłości.
— Najpierw coś zjeść — odparł, zarażając się ziewaniem. — Potem muszę sprawdzić stan FSOJota. Pamiętasz tego Obrońcę? Byłaś przy jego narodzinach.
Pamiętała całkiem dobrze, co potwierdziła niezwłocznie dosadnym językiem.
— Jak dawno temu zdarzyło ci się zdrzemnąć? — spytała, próbując zamaskować troskę o niego pretensjami. — Wyglądasz gorzej niż niektórzy pacjenci na intensywnej. Twoje osobowości nie odczuwają zmęczenia, bo dawcy byli wypoczęci w chwili nagrania, ale nie daj im się nabrać, że tobie uda się to samo.
Conway stłumił kolejne ziewnięcie i nagle objął ją wpół. Zaraz też przekonał się, że przy tej okazji dłonie mu się nie trzęsą, chociaż jego podniecenie udzieliło się natychmiast wszystkim sublokatorom. Niemniej pocałunek wypadł gorzej niż zwykle. Murchison odepchnęła go łagodnie.
— Naprawdę musisz już iść? — spytał, walcząc z wywichnięciem szczęki.
Roześmiała się.
— Ani myślę ryzykować. Gdybyśmy zaczęli teraz cokolwiek, jak nic zszedłbyś w trakcie. Kładź się, zanim zaśniesz. Przygotuję ci jeszcze przed wyjściem coś do jedzenia i włożę do kanapki w ten sposób, aby żaden z twoich kolegów nie widział, co jesz. — Zajęła się kuchenką, ale nie przestała mówić. — Thorny bardzo interesuje się obcym i narodzinami i prosił mnie, abym regularnie sprawdzała jego stan. Gdyby działo się coś niezwykłego, zadzwonię po ciebie. Jestem pewna, że starsi lekarze na oddziale hudlariańskim postąpią tak samo.
— Tam będę musiał zajrzeć osobiście.
— Po co masz asystentów, jeśli wszystko chcesz robić sam?
Conway usiadł na łóżku. W jednej ręce trzymał resztkę pierwszej kanapki, w drugiej kubek czegoś odżywczego, czego wolał jednak nie identyfikować.
— Jest w tym zdaniu pewien sens — powiedział. Pocałowała go niemal po siostrzanemu w policzek, specjalnie tak, aby nikogo z obecnych zbytnio nie pobudzić, i wyszła bez słowa. O’Mara nie mylił się, przewidując, że Murchison sprawdzi się idealnie jako towarzyszka życia lekarza, który próbował zostać Diagnostykiem i ciągle jeszcze nie przywykł do spowodowanego przez to emocjonalnego zamieszania.
Nie miał jednak wyjścia — musiał przywyknąć. Inaczej niewiele dobrego czekałoby go w życiu. Niestety, Murchison nie dawała mu wielu okazji, aby mógł pracować nad sprawą.
Obudził się nagle, czując jej dłoń na ramieniu. Dręcząca go zmora, nie wiadomo własna czy obca, uleciała, nie wytrzymawszy konkurencji atmosfery ciepłej sypialni.
— Chrapałeś — powiedziała Murchison. — I to chyba przez całe ostatnie sześć godzin. Masz nagrane wiadomości z oddziału Hudlarian i od Obrońcy. Żadna nie była na tyle ważna, aby cię budzić, a Szpital działa jak zwykle. Chcesz jeszcze spać?