Выбрать главу

— Jako Diagnostyk mogę nie być już tym samym człowiekiem. To właśnie mnie niepokoi. Kto wie, czy będę wciąż czuł do ciebie to samo co teraz.

— Jestem cholernie pewna, że tak! — rzuciła zdecydowanie, ale zaraz ściszyła głos. — Thornnastor jest Diagnostykiem już niemal trzydzieści lat. Współpracowałam z nim bardzo blisko i nie zauważyłam żadnych szczególnych zmian poza chorobliwym zainteresowaniem plotkami o podtekście seksualnym, niezależnie o jaki gatunek chodzi…

— Ale ty nie jesteś Tralthanką — zauważył Conway.

Teraz ona zamilkła.

— Kilka lat temu miałem przypadek Melfianina z licznymi pęknięciami pancerza. Operację trzeba było przeprowadzać etapami, tak więc nosiłem zapis ELNT przez trzy dni. Przekonałem się, że Melfianie szalenie cenią piękno ciała, pod warunkiem wszelako że chodzi o istoty zewnątrzszkieletowe i mające co najmniej sześć nóg. Asystowała mi siostra Hudson. Znasz ją? Ciekawa osoba. Oboje, czyli ja i moje melfiańskie alter ego, zgadzaliśmy się, że jest kompetentna i szalenie uprzejma, ale fizycznie ciągle wydawała mi się odrażająca i bezkształtna. Obawiam się, że…

— W oczach niektórych ludzi też za taką uchodzi — wtrąciła niewinnym tonem Murchison.

— Daj spokój…

— Wiem, jestem paskudna. Ale obawiam się tego samego co ty. Przepraszam, że trochę lekko traktuję twoje problemy, ale nigdy nie miałam dostępu do hipnotaśm.

Wykrzywiła twarz i spróbowała wydobyć z gardła niski, pełen sarkazmu głos O’Mary:

— W żadnym razie, patolog Murchison! Doskonale wiem, że zapisy edukacyjne mogłyby pomóc pani w pracy, ale podobnie jak inne istoty rodzaju żeńskiego, będzie musiała pani polegać na własnym doświadczeniu i rozeznaniu. Niestety, kobiety cierpią na rodzaj fobii, która nie pozwala im zbliżyć się do nikogo, kto nie jest nimi seksualnie zafascynowany…

Niemal się zakrztusiła i wybuchnęła śmiechem. Conway też się roześmiał, chociaż trochę na siłę.

— Ale co właściwie powinienem… powinniśmy zrobić?

Położyła mu delikatnie dłoń na piersi i pochyliła się.

— Może nie będzie tak źle — powiedziała tonem pocieszenia. — Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek czy cokolwiek zmieniło cię, jeśli ty sam nie będziesz chciał się zmienić. Jesteś na to zbyt uparty, myślę więc, że warto spróbować. Ale na razie zapomnij o tym i śpij. — Uśmiechnęła się i dodała: — Wiesz, może jednak za chwilę…

Pozwolono mu zająć wolny fotel w centrali statku, co było zaszczytem rzadko spotykającym kogoś spoza Korpusu. Obserwował na głównym ekranie wyjście Trennelgona z nadprzestrzeni w systemie Goglesk. Sama planeta była po prostu odległą kulą, tak samo poznaczoną smugami chmur jak praktycznie każdy zamieszkany przez ciepłokrwistych tlenodysznych świat Federacji. Jednak Conway miał się zajmować przede wszystkim jego mieszkańcami. Dyplomatycznie przypomniał o tym kapitanowi.

Orligiański dowódca nazywał się Sachan-Li i był w randze majora. Usłyszawszy przetłumaczone słowa Conwaya, jęknął tytułem przeprosin.

— Przykro mi, doktorze, ale nic o nich nie wiemy. Nie wiemy też nic o samej planecie, poza koordynatami lądowiska. Niedawno ściągnięto nas z patrolu. Dostaliśmy tylko nowy program do autotranslatora. Zgodnie z rozkazami dostarczyliśmy go do Szpitala do obróbki, a w drodze powrotnej zabraliśmy jeszcze pana. Tak przy okazji, pańska wizyta na pokładzie była dla nas miłym urozmaiceniem po sześciu miesiącach zbierania danych do map sektora dziesiątego. Mam nadzieję, że nie dokuczyliśmy panu zbytnio pytaniami.

— W żadnym razie, kapitanie — odparł Conway. — Czy teren lądowiska jest izolowany od reszty planety?

— Tylko ogrodzony, aby żerujące zwierzęta nie upiekły się w ogniu naszych dysz. Miejscowi podobno czasem odwiedzają bazę, ale nigdy żadnego nie widziałem.

Conway pokiwał głową i spojrzał na ekran, na którym dawało się już dostrzec szczegóły ukształtowania planety. Przez kilka minut nie odzywał się, gdyż Sachan-Li i pozostali oficerowie — Nidiańczyk o rudym futrze i dwóch Ziemian — zajęli się procedurami poprzedzającymi lądowanie. Patrzył na przepływający w dole glob, którego powierzchnia coraz bardziej przypominała zwykły krajobraz widziany z lotu ptaka. Zbudowany niczym ponaddźwiękowy szybowiec Trennelgon zadrżał, wchodząc w górne warstwy atmosfery. Zwolnił natychmiast i zaczął wytracać wysokość. Poniżej przesuwały się oceany, góry i zielonożółte masywy lądu. Całość nadal bardzo przypominała Ziemię. Potem horyzont opadł nagle poza dolną krawędź ekranu — statek zmieniał położenie i szykował się do pionowego lądowania.

— Doktorze, czy dostarczy pan program translacyjny dowódcy bazy? — spytał Sachan-Li, gdy już przyziemili. — Kazano nam tylko wysadzić pana i startować.

— Oczywiście — powiedział Conway i wsunął pakunek do kieszeni bluzy.

— Pański bagaż jest już w śluzie, doktorze. Miło było pana poznać.

Nie wystartowali natychmiast, ale i tak — mimo że od statku dzieliło go już pół mili — Conway poczuł na karku i plecach ciepło bijące od rozgrzanych dysz. Szedł w kierunku trzech skupionych razem kopuł. Były to typowe zabudowania tymczasowej bazy przewidzianej dla minimalnej obsady. Nie zamówił antygrawitacyjnego wózka na bagaż, bo wszystko, co miał, mieściło się w plecaku i sporej walizce. Jednak popołudniowe słońce przygrzewało, postanowił więc odstawić na chwilę walizkę i odpocząć. Ostatecznie nigdzie nie musiał się spieszyć.

Wtedy właśnie poczuł otaczającą go obcość.

Spoglądał na grunt, który jednak nie był ziemski, i na trawę różniącą się nieco od tej, którą znał. W dali rosły krzewy, kwiaty i drzewa, wprawdzie pozornie znajome, ale jednak powstałe w wyniku całkiem innego procesu ewolucyjnego. Conway wzdrygnął się mimo ciepła. Jak zwykle w takich przypadkach czuł się jak intruz i pomyślał o tych wszystkich zasadniczych różnicach, które dopiero przyjdzie mu poznać. Chwycił walizkę i wznowił marsz.

Gdy był jeszcze kilka minut drogi od największej z kopuł, główne wejście uchyliło się i wyszła ku niemu szybkim krokiem jakaś postać. Mężczyzna nosił mundur z insygniami porucznika sekcji kontaktów kulturowych Korpusu, nie miał za to czapki — był albo urodzonym bałaganiarzem, albo jednym z naukowców Korpusu, którzy nie mieli czasu troszczyć się o strój. Dobrze zbudowany, z jasnymi, przerzedzonymi już włosami, o żywej mimice. Odezwał się, gdy dzieliły ich trzy metry.

— Jestem Wainright. Pan musi być tym lekarzem ze Szpitala Sektora Dwunastego, którego mieli przysłać. Nazywa się pan Conway, tak? Ma pan program translacyjny?

Conway skinął głową i sięgnął lewą ręką do kieszeni, prawą zaś wyciągnął do porucznika. Ten jednak szybko się cofnął.

— Nie, doktorze — powiedział uprzejmie, ale też zdecydowanie. — Musi pan chwilowo opanować odruch ściskania rąk. Na tej planecie, poza pewnymi rzadkimi okazjami, nie praktykuje się takich powitań i miejscowi mocno się gorszą, gdy widzą, że to robimy. Ale pański bagaż wygląda na ciężki. Pozwoli pan, że mu pomogę?

— Dziękuję, dam sobie radę — mruknął Conway. W jego głowie zrodziło się już kilka pytań i nie wiedział, któremu dać pierwszeństwo. Ruszył ku kopułom. Porucznik szedł obok, ale cały czas pilnował trzymetrowego dystansu.

— Taśma bardzo nam się przyda, doktorze — powiedział Wainright. — Teraz nasz komputer wreszcie powinien dobrze radzić sobie z tłumaczeniem. Będzie mniej nieporozumień. Nie oczekiwaliśmy jednak, że Szpital przyśle kogoś aż tak szybko. Dziękuję za przybycie, doktorze.

Conway machnął tylko wolną ręką.

— Proszę nie oczekiwać, że moja obecność wiele zmieni. Przyleciałem przede wszystkim jako obserwator. Mam to wszystko przemyśleć i… — Pomyślał, dlaczego właściwie O’Mara go tutaj przysłał. Dlaczego tutaj właśnie miał się zastanowić nad przyszłością swojej medycznej kariery. O tym jednak nie chciał na razie mówić porucznikowi. — …nieco przy okazji wypocząć — dokończył.