Выбрать главу

John Maxwell Coetzee

Hańba

Disgrace

Tłumaczenie: Michał Kłobukowski

Uważa, że jak na mężczyznę w tym wieku – ma pięćdziesiąt dwa lata i jest rozwiedziony – problem seksu rozwiązał nie najgorzej. W każdy czwartek po południu jedzie autem do Green Point. Równo o drugiej naciska guzik domofonu przy wejściu do Windsor Mansions, przedstawia się i wchodzi. W drzwiach numeru sto trzynaście czeka na niego Soraya. On idzie prosto do sypialni, wypełnionej miłym zapachem i łagodnym światłem, i rozbiera się. Soraya wychodzi z łazienki, upuszcza szlafrok na podłogę, wślizguje się do łóżka i kładzie obok gościa.

– Tęskniłeś za mną? – pyta.

– Stale za tobą tęsknię – odpowiada on. Głaszcze jej ciało barwy ciemnego miodu, nietknięte słońcem; rozciąga ją na łóżku, całuje jej piersi; kochają się.

Soraya jest wysoka i szczupła, ma długie, krucze włosy i ciemne, jakby płynne oczy. Technicznie rzecz biorąc, mógłby być jej ojcem; ale z technicznego punktu widzenia ojcem może zostać dwunastolatek. Jest jej stałym klientem od ponad roku; nie widzi najmniejszego powodu do narzekań. Na pustyni tygodnia czwartek stał się oazą luxe et volupte. W łóżku Soraya nie jest wylewna. Temperament ma zdecydowanie spokojny, spokojny i potulny. W swoich ogólnych poglądach jest zaskakująco surową moralistką. Oburza ją widok turystek obnażających piersi („wymiona”, jak mówi) na publicznych plażach; uważa, że włóczęgów należałoby wyłapywać i zapędzać do pracy przy zamiataniu ulic. A on nie pyta, jak kobieta potrafi godzić te przekonania ze swoim fachem. Ponieważ czerpie z niej rozkosz, ponieważ rozkosz ta jest niezawodna, z czasem zaczyna coś do niej czuć. Wierzy, że ona w pewnym stopniu odwzajemnia to uczucie. „Czuć coś” to może nie to samo, co „kochać”, ale przynajmniej pokrewna emocja. Wziąwszy pod uwagę, jak mało obiecujące mieli początki, trzeba uznać, że obojgu się poszczęściło: jemu, że trafił na nią, a jej, że trafiła na niego. Zdaje sobie sprawę, że w jego uczuciach jest jakaś błoga gnuśność, a nawet zaślepienie. Mimo to nie wyrzeka się ich. Za półtoragodzinną sesję płaci czterysta randów, z czego połowę dostają Dyskretni Opiekunowie. Trochę szkoda, że trzeba im oddawać aż tyle. Ale cóż, są właścicielami numeru sto trzynaście i pozostałych mieszkań w Windsor Mansions; Soraya też w pewnym sensie jest ich własnością, a przynajmniej ta jej część, ta funkcja. On jednak czasem bawi się myślą, żeby poprosić ją o spotkanie, kiedy będzie miała wolne. Chciałby spędzić z nią wieczór, może nawet całą noc. Ale nie aż do rana. Za dobrze siebie zna, aby narażać ją na taki ranek po całej nocy – kazać jej znosić swój chłód, szorstkość, zniecierpliwienie, że nie jest wreszcie sam. Taki już ma temperament. Inny nie będzie – jest za stary, żeby się zmienić. Jego temperament ukształtował się raz na zawsze. Czaszka, a zaraz po niej temperament: dwie najtwardsze części ciała. Rób, jak ci dyktuje własny temperament. To nie filozofia: zbyt zaszczytne byłoby to miano. Po prostu reguła, taka sama jak reguła Świętego Benedykta. Zdrowie mu dopisuje, umysł ma jasny. Z zawodu jest – a przynajmniej był do niedawna – uczonym, a jeszcze i teraz czuje niekiedy, że studia naukowe zaprzątają go w najbardziej osobisty sposób. Żyje w granicach wytyczonych przez zarobki, temperament, możliwości emocjonalne. Czy jest szczęśliwy? Wydaje mu się, że pod większością względów – owszem, tak. Ale nie zapomniał ostatniego chóru z Edypa: „nikogo nie nazywaj szczęśliwym, póki nie umrze”. Jeśli idzie o seks, temperament ma dość duży, lecz nie jakoś szczególnie płomienny. Gdyby miał wybrać sobie totem, byłby to wąż. Swoje stosunki z Soraya przyrównuje do kopulacji węży: przewlekle, skupione, ale raczej wyabstrahowane i oschle, nawet w najgorętszych chwilach. Czy wąż jest także totemem Sorayi? Z innymi mężczyznami niewątpliwie staje się ona inną kobietą – la donna e mobile. Ale łączące ich powinowactwo temperamentu z pewnością nie może być udawane. Chociaż Soraya jest z zawodu kobietą lekkich obyczajów, on ufa jej – do pewnych granic. Podczas czwartkowych seansów rozmawia z nią dość swobodnie, czasem nawet się zwierza. Słyszała o najważniejszych faktach z jego życia. Zna dzieje obu małżeństw, wie o córce, o jej lepszych i gorszych momentach. Zna jego zdanie o wielu sprawach. Z życia, które sama prowadzi poza murami Windsor Mansions, nie zdradza żadnych szczegółów. Jest pewien, że Soraya to nie jej prawdziwe imię. Widać po niej, że urodziła dziecko, albo nawet kilkoro. Może wcale nie jest zawodową prostytutką. Niewykluczone, że pracuje w agencji tylko przez jedno czy dwa popołudnia w tygodniu, a poza tym żyje jak przyzwoita kobieta gdzieś na przedmieściu, w Rylands lub w Athlone. Byłoby to dziwne postępowanie jak na muzułmankę, ale w dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. On niewiele jej opowiada o swojej pracy, bo nie chce być nudny. Żyje z tego, że uczy na Politechnice Kapsztadzkiej, dawniej – uniwersytecie. Swego czasu wykładał języki nowożytne, ale odkąd w ramach wielkiej reorganizacji zamknięto katedry języków klasycznych i nowożytnych, jest adiunktem w dziedzinie komunikacji społecznej. Podobnie jak całej kadrze objętej reorganizacją, wolno mu co roku prowadzić jeden specjalistyczny kurs – niezależnie od liczby chętnych, gdyż podnosi to morale studentów. W tym roku tematem jego kursu jest poezja romantyczna. Oprócz tego prowadzi ćwiczenia z komunikacji społecznej dla grupy 101 i z zaawansowanej komunikacji społecznej dla grupy 201. Chociaż dzień w dzień poświęca całe godziny tej swojej nowej dziedzinie, absurdalna wydaje mu się jej podstawowa maksyma, sformułowana w podręczniku, którym posługuje się na zajęciach z grupą 101: „Społeczeństwo ludzkie stworzyło język, żebyśmy mogli komunikować sobie nawzajem swoje myśli, uczucia i zamiary”. Sam uważa (choć nie zdradza się z tym poglądem), że mowa ludzka wywodzi się z pieśni, a pieśń – z potrzeby wypełnienia dźwiękiem tej nazbyt dużej i dość pustawej przestrzeni, jaką jest dusza człowieka. W ciągu kariery trwającej od ćwierćwiecza wydał trzy książki, ale żadna nie wywołała żywszej czy choćby umiarkowanej reakcji: tematem pierwszej była opera (Boito a legenda Fausta: rodowód Mefistofelesa), drugiej – wizja jako eros (Wizja Ryszarda z St. Victor), a trzeciej – Wordsworth i historia (Wordsworth i brzemię przeszłości). Od kilku lat myśli czasem w niezbyt zobowiązujący sposób, żeby napisać coś o Byronie. Początkowo wydawało mu się, że będzie to kolejna książka, jeszcze jedna praca krytyczna. Ilekroć jednak próbował się do niej zabrać, obezwładniała go nuda. Prawda bowiem jest taka, że ma już dość krytyki, prozy mierzonej na metry. Chciałby pisać muzykę: utwór pod tytułem Byron we Włoszech, medytację o miłości między przeciwnymi płciami, utrzymaną w formie opery kameralnej. Kiedy siedzi naprzeciw studentów, przez głowę przemykają mu frazy, melodie, strzępy arii z nie *napisanego utworu. Nigdy nie był zbyt dobrym nauczycielem, a w tym zreorganizowanym i – według niego – wykastrowanym przybytku nauki jest bardziej niż kiedykolwiek nie na miejscu. Tak samo jednak rzecz ma się z jego kolegami z dawnych czasów, obarczonymi wychowaniem, które wcale nie ułatwia im zadań, jakie teraz przed nimi się stawia; ot, duchowni w epoce, gdy religia stała się przeżytkiem. Ponieważ sam nie szanuje materiału, który wykłada, nie robi wrażenia na studentach. Kiedy do nich mówi, patrzą na niego, jakby był przezroczysty, i nie pamiętają jego nazwiska. Jest bardziej zirytowany tą obojętnością, niż gotów byłby przyznać. Ale wywiązuje się co do joty ze zobowiązań wobec nich, wobec ich rodziców, wobec państwa. Miesiąc po miesiącu zadaje tematy prac pisemnych, które potem zbiera, czyta i poprawia, korygując błędy interpunkcyjne, ortograficzne i znaczeniowe, kwestionując niezbyt logiczną argumentację, opatrując każdą pracę krótką, przemyślaną recenzją. Nie przestaje uczyć, bo w ten sposób zarabia na życie; no i dlatego, że uczy go to pokory i uświadamia mu, kim właściwie jest w świecie. Dostrzega ironię sytuacji, w której ten, kto przychodzi, aby nauczać, sam dostaje najbardziej dotkliwą lekcję, natomiast ci, co zgłaszają się po naukę, nie uczą się niczego. O tym akurat aspekcie swojego zawodu nie wspomina Sorayi. Wątpi, czy w jej własnej pracy pojawia się zbliżonej miary ironia. W kuchni mieszkania w Green Point jest czajnik, plastikowe kubki, słoik rozpuszczalnej kawy i miseczka z porcjowanym cukrem w torebkach, a w lodówce zapas wody w butelkach. W łazience leży mydło i stos ręczników, a w szafie czysta zmiana pościeli. Soraya trzyma swoje przybory do makijażu w małej torbie podróżnej. Mieszkanie to służy jako miejsce schadzek, nic więcej – funkcjonalne, czyste, dobrze zorganizowane. Za pierwszym razem Soraya miała usta pociągnięte cynobrową szminką i mocno umalowane oczy. Nie spodobał mu się ten lepki makijaż, więc poprosił, żeby go starła. Posłuchała i już nigdy więcej się nie umalowała. Pojętna uczennica, uległa i elastyczna. Lubi jej dawać prezenty. Na Nowy Rok wybrał emaliowaną bransoletkę, a na święto Eid – malutką czaplę z malachitu, którą zauważył w sklepie z bibelotami. Cieszy go jej radość, szczera i naturalna. Jest zdumiony, że półtorej godziny kobiecego towarzystwa tygodniowo wystarcza, aby go uszczęśliwić, chociaż dawniej myślał, że potrzebna mu jest żona, dom, małżeństwo. Jego potrzeby okazały się w końcu całkiem niewielkie, niewielkie i przelotne jak potrzeby motyla. Żadnych emocji, albo tylko te najgłębsze, najmniej przeczuwane: basowe ostinato zadowolenia, trochę jak szmer pojazdów, który kołysze mieszczucha do snu; dla wieśniaków czymś takim jest nocna cisza. Myśli o Emmie Bovary, która wraca do domu nasycona, ze szklanym wzrokiem, spędziwszy całe popołudnie na brawurowym pierdoleniu. „Więc to jest błogość!” – stwierdza Emma, ze zdumieniem przyglądając się sobie w lustrze. „Więc to jest ta błogość, o której mówią poeci!” No cóż, gdyby pani Bovary, to nieszczęsne widmo, trafiła kiedyś do Kapsztadu, w któryś czwartek po południu zabrałby ją ze sobą, żeby jej pokazać inny rodzaj błogości: umiarkowanej, moderowanej. Aż tu w pewien sobotni ranek wszystko się zmienia. Załatwiając jakieś sprawy w śródmieściu, zahacza spojrzeniem o szczupłą postać, która idzie przed nim w tłumie na St. George’s Street. To Soraya, niewątpliwie, a po obu jej stronach dzieci, dwaj chłopcy. Wszyscy troje niosą jakieś paczki; widocznie byli na zakupach. Waha się, a potem rusza za nimi w pewnej odległości. Tamci wchodzą do restauracji rybnej Captain Dorego. Chłopcy mają lśniące włosy i ciemne oczy Sorayi. Są jej synami, nie może być inaczej. On tymczasem idzie dalej, zawraca i po raz drugi mija restaurację. Cała trójka siedzi za stołem przy oknie. Oczy Sorayi na moment spotykają się przez szybę z oczami mężczyzny. Zawsze był typem miejskim i swobodnie się czuł w rzece ciał, w której czyha eros, a spojrzenia migają jak strzały. Ale tego jednego, które wymienił z Soraya, natychmiast żałuje. Podczas randki w najbliższy czwartek żadne z nich nie wspomina o tym incydencie. Ale pamięć o nim wisi nad nimi i ich krępuje. Mężczyzna wcale nie chce burzyć tego, co dla Sorayi jest zapewne ryzykownym podwójnym życiem. Całym sobą popiera życie podwójne, potrójne, życie podzielone na przegródki. Jeśli stwierdza u siebie jakąkolwiek zmianę, to tylko tę, że czuje wobec kobiety większą tkliwość. „Nie zdradzę twojego sekretu” – miałby ochotę jej powiedzieć. Lecz ani on, ani ona nie potrafi zapomnieć o tym, co się stało. Wkraczają między nich dwaj mali chłopcy: cicho jak cienie bawią się w kącie pokoju, w którym ich matka łączy się z obcym mężczyzną. A on w jej ramionach staje się na moment ojcem malców: ojcem zastępczym, ojczymem, ojcem-cieniem. Kiedy potem wstaje z łóżka, czuje, jak spoglądają na niego ukradkiem, ciekawie. Chcąc nie chcąc, zaczyna myśleć o drugim ojcu, tym prawdziwym. Czy tamten ma jakiekolwiek pojęcie, co wyprawia jego żona? A może dobrowolnie wybrał błogą niewiedzę? On sam nie ma syna. Dzieciństwo spędził w rodzinie złożonej z kobiet. W miarę jak matka, ciotki i siostry jedna za drugą znikały, na ich miejsce kolejno pojawiały się kochanki, żony, córka. Towarzystwo kobiet sprawiło, że stał się ich wielbicielem i w pewnym stopniu kobieciarzem. Dzięki swojemu wzrostowi, zgrabnej budowie kośćca, oliwkowej cerze i falującym włosom nieuchronnie wywierał silniejszy lub słabszy, ale zawsze magnetyczny wpływ. Ilekroć spoglądał na kobietę w pewien sposób, z pewnym zamysłem, odwzajemniała spojrzenie: mógł na to liczyć. Tak właśnie żył; przez całe lata, przez całe dziesięciolecia trzymało go to w pionie. Aż tu pewnego dnia skończyło się. Nagle, bez ostrzeżenia, opuściła go moc. Spojrzenia, które dawniej odpowiedziałyby na jego spojrzenie, zaczęły przesuwać się po nim obojętnie, mijać go, jakby był przezroczysty. Z dnia na dzień stał się duchem. Jeśli pragnął kobiety, musiał się nauczyć, jak ją ścigać; często zdarzało się, że w ten czy inny sposób musiał jej płacić. Żył w nieustannej gorączce rozwiązłości. Romansował z żonami innych profesorów, podrywał turystki w barach na nabrzeżu albo w Club Italia, sypiał z kurwami. Sorayę poznał w mrocznym saloniku na tyłach biura Dyskretnych Opiekunów – żaluzje w oknach, po kątach rośliny w doniczkach, w powietrzu zastarzały dym. Była u nich zapisana w rubryce „Egzotyczne”. Na zdjęciu miała czerwony kwiat passiflory we włosach i leciuteńkie zmarszczki w kącikach oczu. „Tylko popołudnia”, stwierdzał dopisek. I właśnie to go do niej ostatecznie przekonało: obietnica pokojów ze spuszczonymi żaluzjami, chłodnych prześcieradeł, kradzionych godzin. Od początku go zadowalała – było dokładnie tak, jak chciał. Strzał w dziesiątkę. Przez cały rok nie musiał zgłaszać się do agencji z kolejnym zamówieniem. Aż tu nagle ten wypadek na St. George’s Street, a potem ta obcość. Soraya wciąż stawia się na spotkania, ale – w miarę jak stopniowo przeistacza się w jedną z wielu kobiet, a jego przemienia w jednego z wielu klientów – mężczyzna czuje narastający chłód. Ma swoje chytre wyobrażenia o tym, jak prostytutki rozmawiają między sobą o odwiedzających je mężczyznach, zwłaszcza o tych starszych. Wymieniają anegdoty, śmieją się, ale też wzdrygają, jak w środku nocy na widok karalucha w umywalce. Wkrótce i przed nim zaczną tak się wzdrygać, kapryśnie i złośliwie. Nieuchronnie go to czeka.