Выбрать главу

– I tyle? To już cały układ?

– Tak przynajmniej zrozumiałem. Jeżeli podpisze się pan pod tym oświadczeniem, które będzie miało charakter prośby o łaskę, rektor chętnie tak właśnie je potraktuje.

– Tak, czyli jak?

– Jako przejaw skruchy.

– Manas, kwestię skruchy dokładnie przerobiliśmy wczoraj. Powiedziałem panu, co o tym sądzę. Odmawiam. Stawiłem się przed oficjalnie powołanym trybunałem, przed organem prawnym. I w obliczu tego świeckiego trybunału przyznałem się do winy, złożyłem całkowicie świecką deklarację. Powinna wystarczyć. Skrucha nie ma tu nic do rzeczy. Skrucha to coś z innego świata, z innej sfery dyskursu.

– Miesza pan dwie różne sprawy, David. Nikt panu nie każe odczuwać skruchy. To, co dzieje się w pańskiej duszy, dla nas jako członków komisji, którą nazywa pan świeckim trybunałem, pozostaje jedną wielką niewiadomą, ale my też przecież jesteśmy ludźmi, więc tego i owego może się domyślamy. Prosimy tylko, żeby pan złożył oświadczenie.

– Skłaniacie mnie do przeprosin, które mogą nie być szczere?

– Szczerość nie jest tu żadnym kryterium. Tę kwestię, jak już mówiłem, musi pan rozstrzygnąć we własnym sumieniu. Rzecz w tym, czy jest pan gotów publicznie przyznać się do błędu i podjąć pewne kroki, żeby go naprawić.

– Teraz to już naprawdę dzielimy włos na czworo. Oskarżyliście mnie, a ja przyznałem, że zarzuty są słuszne. Niczego poza tym ode mnie nie potrzebujecie.

– Nie. Chcemy czegoś więcej. Niedużo więcej, ale jednak trochę. Mam nadzieję, że zdobędzie się pan na to, żeby spełnić nasze życzenie.

– Przykro mi, nic z tego.

– David, nie mogę dłużej chronić pana przed panem samym. Mam już tego dość, podobnie jak reszta komisji. Chce pan trochę czasu do namysłu?

– Nie.

– Dobrze. W takim razie powiem tylko, że może się pan spodziewać wiadomości od rektora.

Odkąd postanowił odejść, mało co go zatrzymuje. Opróżnia lodówkę, zamyka dom na wszystkie spusty i już w południe jedzie autostradą. Postój w Oudtshoorn, wyjazd o pierwszym brzasku: późnym rankiem jest bliski celu – miasta Salem przy szosie z Grahamstown do Kenton, biegnącej przez Wschodni Przylądek. Niewielka farma jego córki mieści się na końcu krętej, bitej drogi, kilkanaście kilometrów za miastem: pięć hektarów ziemi, w większości zdatnej pod uprawę, pompa napędzana wiatrem, stajnie, przybudówki i długi, rozległy dom mieszkalny z werandą, pomalowany na żółto, pokryty dachem z cynkowanej blachy. Od frontu granicę wytycza druciany plot oraz kępy nasturcji i pelargonii; poza tym przed domem jest tylko piach i żwir. Na podjeździe stoi stary volkswagen kombi; Lurie parkuje swój samochód tuż za nim. Z cienia werandy wychodzi na słońce Lucy. Ojciec nie od razu ją poznaje. Od ostatniego spotkania minął rok, przez ten czas utyła. Biodra i piersi ma teraz (Lurie szuka najstosowniejszego słowa) obfite. Chodzi boso i wyraźnie to lubi; zbliża się z otwartymi rękami, żeby przywitać ojca, obejmuje go i całuje w policzek.

Jaka miła, myśli on, mocno ją ściskając; jakie miłe powitanie na końcu długiej podróży! Dom – duży, ciemny i nawet w samo południe chłodny – pochodzi z czasów licznych rodzin, kiedy goście zjeżdżali całymi wozami. Przed sześcioma laty Lucy wprowadziła się do niego jako członkini komuny, plemienia młodych ludzi, którzy sprzedawali w Grahamstown wyroby ze skóry i suszone na słońcu gliniane naczynia, a między zagonami kukurydzy hodowali marihuanę. Kiedy komuna się rozpadła, a niedobitki przeniosły się do New Bethesda, Lucy wraz ze swoją przyjaciółką Helen pozostała na farmie. Twierdziła, że pokochała to miejsce; chciała zagospodarować je, jak należy. Pomógł jej kupić farmę. A teraz zobaczył ją – kwiaciasta sukienka, bose stopy i tak dalej – w domu pełnym zapachu pieczonego chleba: z dziecka bawiącego się w gospodarowanie wyrosła solidna wieśniaczka, boervrou.

– Dam ci pokój Helen – mówi Lucy. – Rano zagląda tam słońce. Nie masz pojęcia, jakie chłodne są tej zimy poranki.

– A co u Helen? – pyta Lurie.

Helen – rosła kobieta o smutnym wyglądzie, głębokim głosie i złej cerze – jest starsza od jego córki. Nigdy nie potrafił zrozumieć, co Lucy w niej widzi; po cichu życzy sobie, żeby znalazła kogoś lepszego, albo żeby ją znalazł ktoś lepszy.

– Od kwietnia znowu mieszka w Johannesburgu. Jestem sama, tyle że mam pomocnika.

– Nic mi nie mówiłaś. Nie denerwujesz się, kiedy mieszkasz tak bez nikogo?

Lucy wzrusza ramionami.

– Są przecież psy. Wciąż jeszcze coś znaczą. Im więcej psów, tym skuteczniej odstraszają. A zresztą, gdyby ktoś rzeczywiście chciał się tu wedrzeć, nie wiem, czemu dwie osoby miałyby być w lepszej sytuacji niż jedna.

– Bardzo filozoficzne podejście.

– Owszem. Kiedy wszystko inne zawodzi, trzeba filozofować. – Ale masz chyba jakąś broń.

– Mam karabin. Pokażę ci. Kupiłam od sąsiada. Jeszcze ani razu z niego nie strzeliłam, ale go mam.

– Brawo. Uzbrojona filozofka. Pochwalam.

Psy i karabin; chleb w piecu i plony na zagonach. Ciekawe, że on i jej matka, dwoje mieszczuchów, intelektualistów, wydało na świat taki atawistyczny owoc, krzepką młodą osadniczkę. Ale może to wcale nie oni wydali ją na świat: może historia miała w tym większy udział. Lucy podaje mu herbatę, jest głodny: pochłania dwie wielkie pajdy chleba z dżemem z opuncji, też domowej roboty. Je, czując na sobie spojrzenie córki. Musi uważać: dla dziecka nie ma nic wstrętniejszego niż ciało któregoś z rodziców, widziane w akcji. Chociaż sama też ma niezbyt czyste paznokcie. Wiejski brud: pewnie zaszczytny, myśli Lurie.

Rozpakowuje walizkę w pokoju Helen. Szuflady są puste; w ogromnej starej szafie wisi tylko niebieski kombinezon. Widocznie Helen wyjechała na dłużej.

Lucy oprowadza go po obejściu. Przypomina mu, że trzeba oszczędzać wodę i uważać, co się wpuszcza do zbiornika fermentacyjnego. Lurie zna już tę lekcję, ale sumiennie słucha. Potem córka prowadzi go do psiarni. Podczas jego ostatniej wizyty był tylko jeden boks. Teraz jest ich pięć, solidnych, na betonowej podmurówce, z cynkowanymi prętami i rozpórkami, z grubej siatki, w cieniu młodych eukaliptusów. Psy żywo reagują na widok Lucy: dobermany, owczarki alzackie, bulteriery, rottweilery, psy na lwy.

– Same stróże – mówi Lucy. – Psy robocze, na krótkie terminy: dwa tygodnie, tydzień, czasem tylko na weekend. Wychuchane pieszczoszki zjawiają się raczej w czasie letnich wakacji.

– A koty? Kotów nie przyjmujesz?

– Nie śmiej się. Nimi też mam zamiar się zająć, tylko że to jeszcze wymaga pewnych przygotowań.

– Dalej trzymasz ten swój stragan na targu?

– Tak, w każdą sobotę rano. Zabiorę cię ze sobą.

Z tego żyje: z przechowalni psów, ze sprzedaży kwiatów, warzyw i owoców. Najprostszy sposób, jaki może być.

– A psom się nie nudzi? – Lurie wskazuje płową buldożkę, która leży sama w boksie, z łbem opartym na wyciągniętych łapach, ponuro patrzy na przechodzących i nawet wstać jej się nie chce.

– Katy? Jej państwo ją porzucili. Dali nogę. Od miesięcy zalegają z płaceniem. Sama nie wiem, co z nią zrobić. Pewnie spróbuję znaleźć dla niej jakiś dom. Dąsa się, ale poza tym to całkiem dobry pies. Codziennie wychodzi na spacer, żeby jej nie brakowało ruchu. Wyprowadzam ją ja sama albo Petrus. Zgodnie z umową.

– Petrus?

– Poznasz go. To mój nowy pomocnik. Od marca właściwie wspólnik. Niesamowity facet.

Spacerują wzdłuż tamy, a raczej błotnistego wału, przy którym beztrosko dryfuje kacza rodzina. Mijają pasiekę, a potem przechodzą przez ogród: klomby kwiatów i grządki zimowych warzyw – kalafiorów, kartofli, buraków ćwikłowych i liściowych, cebuli. Idą na skraj posiadłości obejrzeć pompę i zbiornik z wodą. Od dwóch lat deszcze sprzyjają, poziom wody się podniósł. Lucy ze swobodą o tym wszystkim opowiada. Nowa rasa farmerki z pogranicza. Dawniej bydło i kukurydza. Dziś psy i żonkile. Im bardziej wszystko się zmienia, tym bardziej trwa bez zmian. Historia się powtarza, chociaż w skromniejszej wersji. Może i historia czegoś się nauczyła.