Выбрать главу

Wracają wzdłuż wąskiego kanału nawadniającego. Bose stopy Lucy wczepiają się palcami w czerwoną ziemię, zostawiając wyraźne ślady. Mocna kobieta, zakorzeniona w swoim nowym życiu. Dobrze! Skoro właśnie ją po sobie pozostawił – tę córkę, tę kobietę – może się nie wstydzić.

– Nie musisz mnie zabawiać – mówi po powrocie do domu. – Przywiozłem ze sobą książki. Potrzebny mi tylko stół i krzesło.

– Masz coś konkretnego na warsztacie? – ostrożnie pyta Lucy. Jego praca nie należy do tematów, które często poruszają.

– Mam pewne plany. Chcę napisać coś o ostatnich latach Byrona. Nie książkę, przynajmniej nie taką, jak moje poprzednie. Raczej utwór sceniczny. Słowa i muzykę. Z postaciami, które będą rozmawiać i śpiewać.

– Nie wiedziałam, że masz jeszcze w tej dziedzinie jakieś ambicje.

– Pomyślałem, że sprawię sobie tę przyjemność. Ale tu chodzi o coś więcej. Człowiek chciałby zostawić jakiś ślad. Przynajmniej mężczyzna. Kobietom idzie to łatwiej.

– Niby dlaczego?

– Chcę powiedzieć, że łatwiej im jest wydać na świat coś, co będzie żyło własnym życiem.

– Czy ojcostwo zupełnie się nie liczy?

– Ojcostwo… nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ojcostwo w porównaniu z macierzyństwem to dosyć abstrakcyjna sprawa. Ale poczekajmy, zobaczmy, co z tego wyjdzie. Gdyby coś rzeczywiście miało wyjść, ty pierwsza usłyszysz. Pierwsza i pewnie ostatnia.

– Muzykę też sam napiszesz?

– Głównie zapożyczę. Nie mam pod tym względem żadnych zahamowań. Z początku myślałem, że ten temat trzeba będzie zorkiestrować z przepychem. Powiedzmy, jak u Straussa. A to by przekraczało moje możliwości. Ale teraz skłaniam się w przeciwnym kierunku, w stronę bardzo skąpego akompaniamentu – skrzypce, wiolonczela, obój albo może fagot. Na razie to wszystko zresztą wyłącznie pomysły. Nie napisałem dotąd ani jednej nuty – zaprzątało mnie co innego. Musiałaś słyszeć o moich kłopotach.

– Roz wspomniała coś przez telefon.

– Nie będziemy teraz tego rozgrzebywali. Innym razem.

– Na zawsze odszedłeś z uczelni?

– Złożyłem rezygnację. Poproszono mnie, żebym ją złożył.

– Będzie ci brakowało uniwersytetu?

– Czy będzie mi brakowało? Nie wiem. Nienadzwyczajny był ze mnie wykładowca. Czułem, że mam coraz słabszy kontakt ze studentami. Nie chcieli słuchać tego, co miałem do powiedzenia. Więc może nie będzie mi brakowało. Może będę się cieszył nagłą wolnością.

W drzwiach stoi jakiś mężczyzna, wysoki, w niebieskim kombinezonie, kaloszach i wełnianej czapce.

– Wejdź, Petrus, poznaj mojego ojca – mówi Lucy. Petrus wyciera buty. Mężczyźni podają sobie ręce. Twarz pobrużdżona, wysmagana niepogodą, sprytne spojrzenie. Czterdzieści lat? Czterdzieści pięć? Petrus zwraca się w stronę Lucy.

– Płyn do oprysku – wyjaśnia. – Przyszłem po płyn do oprysku.

– Jest w aucie. Poczekaj tu, zaraz przyniosę. Lurie zostaje sam na sam z Petrusem.

– Więc to pan zajmuje się psami – mówi wreszcie, żeby jakoś wypełnić ciszę.

– Psami i ogrodem. Tak. – Petrus szeroko się uśmiecha. – Jestem ogrodnik i psiarz. – Chwilę się namyśla. – Psiarz – powtarza, delektując się tym słowem.

– Dopiero co przyjechałem z Kapsztadu. Czasem niepokoi mnie to, że córka mieszka tu tak zupełnie sama. To bardzo odludne miejsce.

– Tak – przyznaje Petrus. – Jest niebezpiecznie. – Milknie na moment. – W dzisiejszych czasach wszystko jest niebezpiecznie. Ale tutaj chyba nic nie grozi – kończy, znowu się uśmiechając. Lucy wraca z niedużą butelką.

– Znasz proporcje: łyżeczka na dziesięć litrów wody.

– Tak, znam. – Petrus wychodzi, pochylając się w niskich drzwiach.

– To chyba porządny człowiek – stwierdza Lurie.

– Ma głowę na karku.

– Mieszka na twojej ziemi?

– On i jego żona zajmują starą stajnię. Doprowadziłam tam prąd. Całkiem wygodnie im się mieszka. Petrus ma drugą żonę w Adelaide, i dzieci, niektóre już dorosłe. Czasem tam jeździ, żeby z nimi trochę pobyć. Lurie zostawia Lucy, która ma to i owo do zrobienia, i idzie przejść się aż do szosy biegnącej w stronę Kenton, jest chłodny zimowy dzień, słońce już się chowa za czerwonymi wzgórzami, upstrzonymi rzadką, wypełzłą trawą. Nędzny kraj, nędzna ziemia, myśli Lurie. Wyjałowiona. Zdatna tylko dla kóz. Czyżby Lucy naprawdę miała zamiar spędzić tu resztę życia? Oby to był tylko przejściowy etap. Mija go grupka dzieci wracających ze szkoły. Mówi im dzień dobry; odpowiadają powitaniem. Wiejskie obyczaje. Kapsztad zaczyna już odchodzić w przeszłość. Znienacka powraca wspomnienie dziewczyny: zgrabne małe piersi ze sterczącymi sutkami, gładki, płaski brzuch. Przenika go dreszcz pożądania. Cokolwiek to było, najwidoczniej jeszcze nie wygasło.

Wraca do domu i kończy rozpakowywanie. Już dawno nie mieszkał z kobietą. Będzie musiał się pilnować, dbać o porządek. „Obfita” to łaskawy epitet, jeśli idzie o Lucy. Wkrótce będzie po prostu gruba. Zapuściła się, jak to zazwyczaj bywa, kiedy człowiek przestaje uprawiać miłosne pole. Quest devenu ce front pali, ces cheveux blonds, sourcils voutes? Kolacja jest prosta: zupa z chlebem, a potem słodkie kartofle. Lurie na ogół ich nie lubi, ale Lucy tak je jakoś przyprawia skórką cytrynową, masłem i angielskim zielem, że robią się jadalne, więcej niż jadalne.

– Zostaniesz tu jakiś czas? – pyta dziewczyna.

– Tydzień? Powiedzmy, tydzień? Wytrzymasz ze mną aż tyle?

– Możesz zostać, ile chcesz. Boję się tylko, że się zanudzisz.

– Nie zanudzę się.

– A po tygodniu dokąd pojedziesz?

– Jeszcze nie wiem. Może po prostu na włóczęgę, długą włóczęgę.

– Ja w każdym razie zapraszam.

– To miło z twojej strony, moja droga, ale chciałbym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. A przewlekłe wizyty szkodzą przyjaźni.

– A gdybyśmy się umówili, że nie jesteś tu z wizytą, tylko korzystasz z ostoi? Zgodziłbyś się w niej zaszyć na bliżej nieokreślonych warunkach?

– Ostoja, czyli azyl? Bez przesady, Lucy. Nie jestem uchodźcą.

– Roz twierdzi, że zrobiła się wokół ciebie paskudna atmosfera.

– Sam to na siebie ściągnąłem. Zaproponowano mi kompromis, ale się nie zgodziłem.

– Jaki kompromis?

– Reedukację. Przebudowę osobowości. Kryptonim „psychoterapia”.

– Czyżbyś był taki doskonały, że odrobina psychoterapii jest dla ciebie nie do przyjęcia?

– Zanadto mi się kojarzy z maoistowskimi Chinami. Odszczekiwanie, samokrytyka, publiczne kajanie. Jestem staroświecki, wolałbym, żeby mnie po prostu postawili pod mur i rozstrzelali. Miałbym wszystko z głowy.

– Zaraz rozstrzelali? Za romans ze studentką? To trochę skrajne rozwiązanie, nie sądzisz, David? Przecież ciągle odchodzą jakieś takie romanse. A przynajmniej odchodziły za moich studenckich lat. Gdyby każda afera kończyła się procesem, wykładowcy zostaliby zdziesiątkowani.

Lurie wzrusza ramionami.

– Czasy są purytańskie. Sfera prywatna jest przedmiotem zainteresowania ogółu. Szacunkiem cieszą się niewyżyci. Niewyżyci i sentymentalni. Chcieli urządzić widowisko z biciem się w piersi, skruchą, w miarę możności – ze łzami. Po prostu spektakl telewizyjny. Nie poszedłem im na rękę.