Выбрать главу

– Proszę poznać mojego ojca. David Lurie, gość z Kapsztadu.

– Musi pan być dumny z córki, panie Lurie – mówią klientki.

– Tak, jestem ogromnie dumny – odpowiada.

– Bev prowadzi schronisko dla zwierząt – mówi Lucy po jednej z takich rozmów. – Czasem jej pomagam. Wracając, wstąpimy do niej, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Nie poczuł sympatii do Bev Shaw, przysadzistej, energicznej kobietki z czarnymi piegami, sztywnymi, krótko przystrzyżonymi włosami i głową wyrastającą jakby prosto z barków. Nie lubi kobiet, które nie starają się podobać. Nieraz już czuł tego rodzaju niechęć do przyjaciółek Lucy. Nie ma czym się chlubić: uprzedzenie, które zagnieździło się w jego umyśle, zapuściło korzenie. Umysł Luriego stał się przytułkiem dla starych myśli, gnuśnych, zubożałych, bez żadnego innego schronienia. Trzeba by je przepędzić, wyprzątnąć lokal do czysta. Ale jemu nie zależy, a może zależy mu nie dość.

Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, niegdyś aktywna instytucja dobroczynna w Grahamstown, musiało zaniechać działalności. Lecz w jego dawnym lokalu garstka wolontariuszy pod wodzą Bev Shaw dalej prowadzi klinikę. Lurie nie ma nic przeciwko miłośnikom zwierząt, z którymi Lucy związana jest od niepamiętnych czasów. Bez nich świat niewątpliwie byłby gorszy. Kiedy więc Bev Shaw otwiera drzwi kliniki, David robi dobrą minę do złej gry, chociaż budzi w nim odrazę buchający z wnętrza odór kociego moczu, psiego świerzbu i płynu dezynfekującego. Dom jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażał: śmieciarskie meble, pełno rozmaitych bibelotów (porcelanowe pastereczki, krowie dzwonki, zrobiona ze strusich piór miotełka do odganiania much), jazgot radia, szczebiot ptaków w klatkach, wszędzie pod nogami plączą się koty. Prócz Bev Shaw, jest i Bill Shaw: nie mniej od niej przysadzisty, popija herbatę, siedząc przy stole w kuchni; twarz ma czerwoną jak burak, włosy srebrzyste, a na sobie sweter z miękkim kołnierzem.

– Siadaj, siadaj, Dave – zaprasza. – Napij się herbaty, rozgość się.

Lurie wcześnie zaczął dzień, jest zmęczony, ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę, jest gadanie o byle czym z tymi ludźmi. Rzuca Lucy znaczące spojrzenie.

– My tylko na chwilę, Bill – mówi dziewczyna. – Wezmę trochę lekarstw i lecimy.

Przez okno Lurie widzi podwórko za domem Shawów: z jabłonki spadają robaczywe owoce, panoszą się chwasty, w zagrodzie z arkuszy cynkowanej blachy, drewnianych tablic i starych opon kury drapią ziemię, a w kącie drzemie stworzenie osobliwie podobne do antylopy dujker.

– I co ty na to? – pyta Lucy, kiedy znów jadą autem.

– Nie chciałbym być nieuprzejmy. Trudno zaprzeczyć, że stanowią swoistą subkulturę. Nie mają dzieci?

– Nie, nie mają. Nie lekceważ Bev. Nie jest głupia. Robi niesłychanie wiele dobra. Od lat jeździ do D. Village, przedtem z ramienia Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, a teraz na własną rękę.

– Chyba z góry skazana jest na porażkę.

– Tak. Nie dostaje już żadnych dotacji. Na liście narodowych priorytetów nie ma miejsca dla zwierząt.

– Domyślam się, że jest zrozpaczona. Ty pewnie też.

– Tak. Nie. A zresztą, czy to ważne? Zwierzęta, którym pomaga, nie czują rozpaczy, tylko wielką ulgę.

– No to cudownie. Przykro mi, moje dziecko, po prostu nie bardzo potrafię się tym zainteresować. Twoja działalność, jej działalność jest godna podziwu, ale dla mnie dobroczyńcy zwierząt są trochę jak jacyś chrześcijanie. Wszyscy tacy radośni i pełni dobrych intencji, aż po pewnym czasie człowieka korci, żeby pójść w świat i odrobinę sobie pogwałcić i poplądrować. Albo kopnąć kota. Sam się sobie dziwi, że tak nagle wybuchnął. Przecież wcale nie jest w złym humorze, skądże znowu.

– Uważasz, że powinnam się zająć ważniejszymi sprawami – mówi Lucy. Wyjechali już na drogę; dziewczyna prowadzi, nie patrząc na niego. – Wydaje ci się, że skoro jestem twoją córką, powinnam robić z własnego życia lepszy użytek.

Lurie już kręci głową.

– Nie… nie… nie… – mamrocze.

– Uważasz, że powinnam malować martwe natury albo uczyć się rosyjskiego. Nie podoba ci się, że przyjaźnię się z takimi ludźmi, jak Bev i Bill Shaw, bo oni nie zachęcą mnie do wznioślejszego życia.

– To nieprawda, Lucy.

– Owszem, prawda. Oni rzeczywiście nie zachęcą mnie do wznioślejszego życia, bo wznioślejsze życie po prostu nie istnieje. Jedynym istniejącym życiem jest to, które dzielimy ze zwierzętami. Taki właśnie wzór próbują dać światu ludzie pokroju Bev. Taki właśnie wzór staram się naśladować. Podzielić się ze zwierzętami częścią naszego ludzkiego uprzywilejowania. Nie chcę odrodzić się po śmierci jako pies albo świnia i prowadzić takie życie, do jakiego pod naszą władzą zmuszone są psy czy świnie.

– Lucy, kochanie, nie złość się. Tak, masz rację, inne życie nie istnieje. A co do zwierząt, to oczywiście, bądźmy dla nich dobrzy. Ale nie zatracajmy poczucia proporcji. Należymy do innej sfery stworzeń niż zwierzęta. Niekoniecznie do wyższej, po prostu do innej. Więc jeśli już mamy być dla nich dobrzy, róbmy to ze zwykłej wielkoduszności, a nie z poczucia winy czy z obawy przed karą. Lucy nabiera w płuca powietrza. Wydaje się, że zaraz odpowie na ojcowskie kazanie, ale w końcu nic nie mówi. Zajeżdżają przed dom, milcząc.

Siedzi w pokoju od frontu i ogląda w telewizji mecz piłkarski. Wynik bezbramkowy – obie drużyny grają, jakby nie chciały wygrać. Sprawozdawca raz po raz przerzuca się z sotho na xhosa i z powrotem, a Lurie nie rozumie z tych języków ani słowa. Ścisza fonię, aż głos komentatora zamienia się w szept. Sobotnie popołudnie w Afryce Południowej: czas poświęcony mężczyznom i ich przyjemnościom. Lurie zapada w drzemkę. Kiedy się budzi, obok niego na kanapie siedzi Petrus z butelką piwa w ręku. Zanim usiadł, podkręcił dźwięk.

– Bushbucks – oświadcza. – To moja drużyna. Bushbucks przeciwko Sundowns.

Ci ostatni egzekwują rzut rożny. Zamieszanie pod bramką. Petrus jęczy i łapie się za głowę. Kiedy kurz się rozwiewa, bramkarz Bushbucksów leży na ziemi, przykrywając piersią piłkę.

– Dobry jest! Dobry! – mówi Petrus. – To dobry bramkarz. Muszą go zatrzymać w drużynie.

Mecz kończy się bez bramek. Petrus przełącza na inny kanał. Boks: dwóch małych ludzików, tak maleńkich, że ledwie sięgają sędziemu do piersi, okrąża się nawzajem, doskakuje, obrabia pięściami. Lurie wstaje i bez pośpiechu przechodzi do tylnej części domu. Lucy leży na swoim łóżku i czyta.

– Co czytasz? – pyta David. Ona spogląda na niego pytająco, a potem wyjmuje z uszu stopery. – Co czytasz? – powtarza jej ojciec, po czym dodaje: – Nie układa nam się, prawda? Mam wyjechać?

Lucy uśmiecha się i odkłada książkę na bok. Tajemnica Edwina Drooda: nie tego by się po niej spodziewał.

– Siadaj – mówi ona.

Lurie siada na łóżku i od niechcenia głaszcze ją po nagiej stopie. Zgrabna stopa, kształtna. Foremne kości, takie same jak u jej matki. Kobieta w kwiecie wieku, pociągająca mimo ciężkiej budowy i niekorzystnego ubioru.