Выбрать главу

– Z mojego punktu widzenia, David, układa nam się doskonale. Cieszę się, że tu jesteś. Musi po prostu minąć trochę czasu, zanim przystosujesz się do wiejskiego tempa. Kiedy znajdziesz sobie coś do roboty, nie będziesz już tak się nudził.

On z roztargnieniem kiwa głową. Pociągająca, myśli, a mimo to stracona dla mężczyzn. Powinien czuć się temu winny? A może tak czy owak sprawy potoczyłyby się tą właśnie koleją? Od dnia, gdy jego córka przyszła na świat, nie czuł do niej nic prócz najbardziej spontanicznej, najbardziej szczodrej miłości. Niemożliwe, żeby jej nie zauważyła. Czyżby ta miłość była dla niej nie do zniesienia? Okazała się ciężarem ponad siły? Przytłaczała ją? Czyżby Lucy dostrzegła w niej coś złowrogiego?

Próbuje sobie wyobrazić, co dziewczyna przeżywa ze swoimi kochankami, a one z nią. Nigdy za żadną myślą nie bał się podążyć aż do końca jej krętego szlaku, więc i teraz się nie boi. Czy spłodził kobietę namiętną? Z czego jego córka potrafi czerpać w sferze zmysłów, a z czego nie? Czy on i ona umieliby porozmawiać również i o tym? Lucy nigdy nie robiła ze swojego życia tajemnicy. Czemu mieliby nie być ze sobą szczerzy, zakreślać sobie nieprzekraczalne granice w czasach, gdy nikt inny ich nie zakreśla?

– Kiedy znajdę sobie coś do roboty, powiadasz – mówi, wracając z wewnętrznej podróży. – Co proponujesz?

– Mógłbyś pomóc przy psach. Na przykład krajać dla nich mięso. Zawsze miałam przed tym opory. No i jest jeszcze Petrus. Urządza się na własnej ziemi. Mógłbyś mu pomóc.

– Pomóc Petrusowi. To mi się podoba. Podoba mi się historyczna pikanteria tego pomysłu. Myślisz, że będzie mi płacił dniówkę?

– Spytaj go. Na pewno ci zapłaci. Parę miesięcy temu dostał zapomogę z Wydziału Spraw Rolnych. W sam raz tyle, żeby mógł kupić ode mnie hektar z kawałkiem. Nie mówiłam ci? Granica przechodzi przez tamę. Zbiornik jest wspólny. Działka między nim a płotem należy do Petrusa. Na wiosnę ocieli mu się krowa. Petrus ma dwie żony, a może żonę i dziewczynę. Jeżeli mądrze rozegrał sprawę, to ma szansę dostać drugą zapomogę na budowę domu. Mógłby wtedy wyprowadzić się ze stajni. Według standardów Wschodniego Przylądka jest zamożny. Powiedz, żeby ci płacił. Stać go. Nie jestem za to pewna, czy mnie samą jeszcze stać na pensję dla niego.

– Dobrze, zajmę się mięsem dla psów i zgłoszę się do Petrusa z łopatą. Co jeszcze?

– Możesz pomóc w klinice. Rozpaczliwie potrzeba im wolontariuszy.

– Czyli miałbym pomagać Bev Shaw.

– Tak.

– Nie sądzę, żebym mógł z nią się dogadać.

– Wcale nie musisz się z nią dogadywać. Wystarczy, że jej pomożesz. Ale nie licz na zapłatę. Będziesz musiał pracować z czystej dobroci serca.

– Mam wątpliwości, Lucy – Podejrzanie mi to brzmi: trochę jak propozycja pracy społecznej. Zadośćuczynienia za dawne niegodziwości.

– Możesz mi wierzyć, David, że zwierzęta z kliniki nie będą dociekać twoich motywów. Nie spytają cię o nie i będzie im wszystko jedno, co tobą powoduje.

– Dobrze, podejmę się. Pod warunkiem, że nie będę musiał przy okazji stać się kimś lepszym. Nie dojrzałem do tego, żeby dążyć do poprawy. Chcę dalej być sobą. Na tych warunkach zgadzam się. – Dłonią, którą wciąż trzyma na stopie córki, mocno ściska jej kostkę, – jasne? Lucy uśmiecha się do niego ze słodyczą: nie sposób inaczej tego nazwać.

– Czyli koniecznie chcesz dalej być zły. Szalony, zły, jeden z tych, których niebezpiecznie jest znać. Nikt nie zażąda, żebyś się zmienił, obiecuję.

Przekomarza się z nim tak samo, jak dawniej przekomarzała się jej matka. Po matce ma dowcip, może nawet ostrzejszy. Luriego zawsze pociągały dowcipne kobiety. Dowcipne i piękne. Mimo najlepszych chęci nie znalazł ani odrobiny dowcipu u Melani. Ale jaka za to była piękna. Znowu przeszywa go ten lubieżny dreszczyk. Czuje na sobie baczne spojrzenie Lucy. Widać nie zdołał ukryć tego dreszczu. Ciekawe. Wstaje i wychodzi na podwórko. Młodsze psy strasznie się cieszą na jego widok i zaczynają biegać w tę i z powrotem po swoich boksach, skomląc ochoczo. Ale stara buldożka ledwie się rusza.

Lurie wchodzi do jej boksu i zamyka za sobą drzwi. Suka podnosi łeb, spogląda na niego i znów kładzie głowę na łapach; ma stare, obwisłe sutki.

Lurie kuca i łaskocze ją za uszami.

– Zostawili nas, co? – mruczy.

Wyciąga się obok niej na gołym betonie. Nad sobą ma blady błękit nieba. W mięśniach czuje nagły luz.

I tak zastaje go Lucy. Widocznie zasnął: pierwsze, co stwierdza po przebudzeniu, to że weszła do boksu, niosąc kankę z wodą, a suka wstała i obwąchuje jej stopy.

– Zaprzyjaźniasz się? – pyta Lucy.

– Nie łatwo z nią się zaprzyjaźnić.

– Biedna stara Katy, jest w żałobie. Nikt jej nie chce, a ona o tym wie. O ironio, w całej tutejszej okolicy ma pewnie dzieci, które chętnie gościłyby ją u siebie. Niestety, nie mogą jej zaprosić. Same są tylko częścią umeblowania, systemu alarmowego. Robią nam ten zaszczyt, że traktują nas jak bogów, a my w zamian traktujemy je jak przedmioty. Wychodzą z boksu. Suka osuwa się na ziemię i zamyka oczy.

– Ojcowie Kościoła długo nad nimi debatowali i w końcu uznali, że zwierzęta nie mają dusz – zauważa Lurie. – Ich dusze są przykute do ciał i razem z ciałami umierają. Lucy wzrusza ramionami.

– Nie jestem pewna, czy sama mam duszę. Choćby mi się jakaś dusza ukazała, nie poznałabym, że to ona.

– Nieprawda. Jesteś duszą. Wszyscy jesteśmy duszami. Nawet jeszcze przed narodzeniem.

Córka jakoś dziwnie na niego patrzy.

– Co z nią zrobisz? – pyta Lurie.

– Z Katy? Pewnie zatrzymam ją na stałe, jeżeli nie będzie innego wyjścia.

– Nigdy nie usypiasz zwierząt?

– Nie. Bev je usypia. Nikt inny nie chce, więc się podjęła. Okropnie dużo ją to kosztuje. Nie doceniasz jej. To dużo ciekawsza osoba, niż ci się zdaje. Nawet według twoich własnych pojęć.

Według jego pojęć: co to właściwie są za pojęcia? Te, według których małe, kluchowate kobietki o brzydkich głosach zasługują na to, żeby traktować je jak powietrze? Lurie czuje nagły cień żalu: nad Katy, samiuteńką w swoim boksie; nad sobą, nad wszystkimi. Wzdycha głęboko, nie próbując stłumić tego westchnienia.

– Wybacz mi, Lucy – mówi.

– Wybaczyć ci? Niby co? – dziewczyna uśmiecha się lekko, z kpiną.

– Że byłem jednym z dwojga śmiertelników, których wyznaczono, żeby sprowadzili cię na świat, i nie okazałem się lepszym przewodnikiem. Ale zgoda, pomogę Bev Shaw. Pod warunkiem, że nie będę musiał mówić na nią „Bev”. Głupie imię. Dobre dla krowy. Kiedy mam zacząć?

– Zadzwonię do niej.

Tablica przed wejściem do kliniki oznajmia: Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, punkt 1529. Niżej wypisane były godziny przyjęć, ale zaklejono je taśmą. Przed drzwiami ludzie czekają w kolejce, niektórzy ze zwierzętami. Lurie ledwie zdążył wysiąść z auta, a już zewsząd otaczają go dzieci – jedne próbują wyżebrać trochę drobnych, inne po prostu patrzą. Przedziera się przez ciżbę i nagłą kakofonię: dwa psy warczą na siebie i kłapią zębami, a ich panowie usiłują je powstrzymać. W małej poczekalni o gołych ścianach panuje ścisk. Lurie musi przejść nad czyimiś nogami, żeby się dostać do środka.

– Pani Shaw? – pyta.

Jakaś stara kobieta skinieniem głowy wskazuje plastikową kotarę, zastępującą drzwi do gabinetu. Na krótkim sznurze trzyma kozła, który nerwowo łypie oczami w stronę psów, stukając kopytami po twardej podłodze. W gabinecie wisi ostry odór moczu. Bev Shaw pracuje przy niskim stole ze stalowym blatem. Przyświecając sobie cienką latarką, zagląda do gardła młodemu mieszańcowi, który wygląda jak krzyżówka szakala z psem na lwy. Na blacie klęczy bosy chłopczyk, najwidoczniej właścicieclass="underline" przytrzymuje psi łeb, przyciskając go łokciem do własnych żeber, i usiłuje nie dopuścić, żeby zwierzę zamknęło pysk. Z gardzieli wydobywa się niski, bulgoczący warkot; potężne lędźwie prężą się. Lurie niezręcznie przyłącza się do tej szamotaniny: chwyta psa za zadnie łapy i ściska je razem, tak że pies musi usiąść.