Выбрать главу

– Dziękuję – mówi Bev Shaw. Twarz ma zarumienioną. – Zrobił mu się ropień od wklinowanego zęba. Nie mamy antybiotyków, więc… pilnuj, żeby się nie ruszał, boytjie!… więc możemy tylko przekłuć wrzód i liczyć, że się jakoś zagoi.

Dłubie w psim pysku lancetem. Pies jednym gwałtownym szarpnięciem wyrywa się Luriemu, nieomal wyrywa się z uścisku chłopca. Lurie chwyta zwierzę, które skrobie łapami, usiłując zeskoczyć ze stołu; na ułamek sekundy oczy Davida napotykają spojrzenie rozwścieczonych, przerażonych ślepiów.

– Na bok. O, właśnie tak – dyryguje Bev Shaw. Z uspokajającym pomrukiem wprawnie podcina psu łapy i układa go na boku. – Pasek – mówi. Lurie owija paskiem leżącego psa, a Bev zapina sprzączkę. – No dobrze. Niech pan pomyśli coś pocieszającego, coś mocnego. One potrafią wywęszyć ludzkie myśli.

Lurie pochyla się nad psem, przygniatając go całym swoim ciężarem. Ręką zawiniętą w starą szmatę dziecko znowu ostrożnie rozwiera zwierzęciu szczęki. Pies ze zgrozą przewraca ślepiami. Czują ludzkie myśli, co za bzdura!

– No, no! – mruczy Lurie. Bev Shaw znowu szturcha lancetem. Pies krztusi się, cały sztywnieje, a potem się rozluźnia.

– A teraz – mówi Bev – musimy pozwolić, żeby natura zrobiła swoje.

Rozpina sprzączkę i zwraca się do dziecka: brzmi to jak bardzo niepewna próba mówienia w języku xhosa. Pies już wstał i kuli się pod stołem. Na blacie zostały bryzgi krwi i śliny; Bev ściera je szmatą. Chłopiec łagodnie wyprowadza psa z gabinetu.

– Dziękuję, panie Lurie. Ma pan dobrą aurę. Czuję, że lubi pan zwierzęta.

– Czy lubię zwierzęta? Jadam je, więc widać je lubię, a przynajmniej niektóre ich części.

Bev ma na głowie masę drobnych kędziorków. Czy sama je zwija szczypcami? Mało prawdopodobne: musiałaby na to poświęcać kilka godzin dziennie. Pewnie same się kręcą. Nigdy nie widział z bliska takiej tessitury. Uszy Bev pokryte są czerwono-fioletowym filigranem żył. Nos też. Podbródek wyrasta prosto z piersi, jak u gołębia garłacza. Całość wybitnie niepowabna. Kobieta zastanawia się nad jego słowami, których ton chyba uszedł jej uwagi.

– Tak, w tym kraju jemy mnóstwo zwierząt – mówi. – Chyba niezbyt dobrze nam to robi. Nie bardzo wiem, jak im się z tego wytłumaczymy.

A po krótkiej pauzie pyta:

– Bierzemy się za następnego?

Wytłumaczymy? Kiedy? Na Sądzie Ostatecznym? Chętnie więcej by o tym usłyszał, ale teraz nie pora. Kozioł – dorodny, w siłę wieku – ledwie chodzi. Jedną połowę moszny ma żółto-fioletową, spuchniętą jak balon; z drugiej połowy została tylko bryła zakrzepłej krwi i brudu. Poszarpały go psy, wyjaśnia stara kobieta. Jest jednak pełen werwy, pogodny, bojowy. Bev Shaw go bada, a on tymczasem zwięźle strzela bobkami na podłogę. Jego pani stoi przy nim, trzymając go za rogi, i udaje, że udziela mu reprymendy. Bev Shaw dotyka moszny wacikiem. Kozioł wierzga.

– Mógłby pan spętać mu nogi? – pyta Bev, pokazując, jak to należy zrobić.

Lurie przywiązuje prawą zadnią nogę do prawej przedniej. Kozioł znowu próbuje wierzgnąć, ale się zatacza. Bev delikatnie przemywa ranę. Kozioł drży, beczy, wydając szkaradny dźwięk, niski i ochrypły.

Kiedy spod warstwy brudu wyłania się rana, Lurie widzi, że roi się w niej od białych robaków, wymachujących w powietrzu ślepymi głowami. Wzdryga się.

– Mucha plujka – stwierdza Bev Shaw. – Co najmniej od tygodnia. – Sznuruje usta. – Dawno temu trzeba było go przyprowadzić – mówi do kobiety.

– Tak – odpowiada tamta. – Psy przychodzą co noc. Bardzo, bardzo źle. Pięćset randów kosztuje taki chłop.

Bev Shaw prostuje się.

– Nie wiem, co tu możemy poradzić – mówi. – Mam za mało doświadczenia, żeby spróbować amputacji. Może zaczekać do czwartku, aż przyjdzie doktor Oosthuizen, ale stary cap w każdym razie wyjdzie z tego bezpłodny, a nie wiem, czy to po jej myśli. No i jeszcze antybiotyki. Czy gotowa jest na nie się wykosztować?

Znowu klęka obok kozła, pochyla głowę i własnymi włosami głaszcze go po gardle. Kozioł dygocze, ale stoi w miejscu. Bev daje znak staruszce, żeby puściła rogi. Tamta spełnia polecenie. Kozioł zastyga w bezruchu.

– No i co powiesz, przyjacielu? – szepcze Bev. – Co powiesz? Czy już dosyć?

Kozioł stoi i ani drgnie, jak zahipnotyzowany. Bev Shaw dalej głaszcze go głową. Wygląda, jakby sama też wpadła w trans. Wreszcie bierze się w garść i wstaje.

– Obawiam się, że jest już za późno – mówi do kobiety. – Nie potrafię go wyleczyć. Niech pani zaczeka do czwartku, aż przyjdzie lekarz, albo zostawi mi kozła. Mogę pomóc mu spokojnie usnąć. Pozwoli mi na to. Mam tak zrobić? Mam go tu zatrzymać?

Kobieta waha się, a potem kręci głową. Zaczyna ciągnąć kozła w stronę drzwi.

– Będzie go pani mogła potem sobie zabrać – dodaje Bev Shaw. – Ja mu tylko pomogę odejść, nic więcej.

Chociaż stara się panować nad głosem, Lurie słyszy w nim nutę porażki. Kozioł też słyszy ten ton: wierzga, usiłując zerwać pętający go sznur, miota się i staje dęba, a z tyłu dynda mu obleśna bania. Kobieta rozplątuje pęta i rzuca je pod ścianę. Oboje wychodzą.

– O czym tu właściwie była mowa?

Bev Shaw odwraca głowę, żeby ukryć twarz, i wydmuchuje nos.

– Nic takiego. Mam jeszcze wystarczający zapas letalu, żeby obsłużyć najcięższe przypadki, ale nie możemy niczego narzucać właścicielom. To ich zwierzę, wolą je zarżnąć po swojemu. Jaka szkoda! Taki porządny stary cap, dzielny, uczciwy i pewny siebie!

Letaclass="underline" nazwa leku? Luriemu bez trudu mieści się w głowie, że firmy farmaceutyczne mogą wpaść na taki pomysł. Nagła ciemność, jak wody Lety.

– On może rozumieć więcej, niż się pani zdaje – mówi. Ku własnemu zaskoczeniu próbuje ją pocieszyć. – Może już to zawczasu przeżył. Urodził się, rzec by można, z gotowym przeczuciem. Jesteśmy przecież w Afryce. Kozy żyją tu od zarania czasów. Nie trzeba im mówić, do czego służy stal i ogień. Wiedzą, w jakiej postaci śmierć nawiedza kozę. Od urodzenia są przygotowane.

– Tak pan sądzi? – pyta Bev. – Bo ja nie jestem pewna. Myślę, że nikt, nikt z nas nie jest gotów na śmierć, jeżeli nie ma go kto odprowadzić.

Wszystko zaczyna się układać w spójną całość. Luriemu pomału świta, jakiego mianowicie zadania podjęła się ta mała, brzydka kobiecina. Ten ponury budynek to nie lecznica – Bev jest zbyt wielką dyletantką, żeby mogła nieść skuteczną pomoc – tylko wrota ostatniej ucieczki. Lurie przypomina sobie historię… zaraz, zaraz, o kim to właściwie? Czy to święty Hubert udzielił schronienia jeleniowi, który z tętentem kopyt wbiegł do jego kaplicy, zdyszany i spłoszony, uciekając przed myśliwskimi psami? Bev Shaw nie gra roli weterynarza, lecz kapłanki: z głową napchaną frazesami Ery Wodnika podejmuje absurdalne wysiłki, żeby ulżyć niedoli afrykańskich zwierząt. Lucy myślała, że jej przyjaciółka wyda się Luriemu interesująca. Ale Lucy się myli. „Zainteresowanie” to nie jest w tym przypadku właściwe słowo.

Całe popołudnie spędza w gabinecie, pomagając, na ile potrafi. Obsłużywszy ostatnich pacjentów, Bev Shaw oprowadza go po podwórku. W awiarium siedzi tylko młody rybołów ze skrzydłem wziętym w łupki, poza tym wyłącznie psy: nie te zadbane, rasowe, które trzyma Lucy, lecz sfora wychudzonych kundli: tłoczą się w dwóch boksach, przepełnionych do granic możliwości, szczekając, ujadając, skomląc, skacząc z podniecenia. Lurie pomaga kobiecie nasypać suchego pokarmu i nalać wody do koryt. Opróżniają dwa dziesięciokilogramowe worki.