Выбрать главу

– Jak pani za to płaci? – pyta.

– Kupujemy hurtem. Czasem urządzamy kwestę. Dostajemy darowizny. Prowadzimy darmowy punkt sterylizacji i mamy za to stały zasiłek z publicznych pieniędzy.

– A kto sterylizuje?

– Doktor Oosthuizen, nasz weterynarz. Ale przychodzi tylko na jedno popołudnie tygodniowo.

Lurie patrzy, jak psy jedzą. Dziwi się, że tak mało walczą między sobą. Małe i słabe trzymają się na uboczu, pogodzone z losem, czekając na swoją kolej.

– Cały kłopot w tym, że jest ich po prostu za dużo – mówi Bev Shaw. – One tego oczywiście nie rozumieją, a my nie mamy jak im wytłumaczyć. Jest ich za dużo według naszych pojęć, a nie według ich własnych. Gdyby im zostawić swobodę, mnożyłyby się bez końca, aż zabrakłoby miejsca na ziemi. Dla nich mieć liczne potomstwo to nic złego. Im liczniejsze, tym jest weselej. Koty są tego samego zdania.

– I szczury.

– Tak, szczury też. A propos: po powrocie do domu proszę sprawdzić, czy nie złapał pan pcheł.

Jeden z psów, najedzony do syta, z błyskiem dobrobytu w oczach, obwąchuje przez siatkę palce Luriego, a potem je oblizuje.

– Psy to wielcy egalitaryści, prawda? – mówi mężczyzna. – Najmniejszego rozwarstwienia. Żaden nie jest aż taki znowu wyniosły i potężny, żeby nie mógł obwąchać cudzego tyłka. – Kuca, pozwalając, aby pies obwąchał mu twarz, niuchnął oddech. Wydaje mu się, że zwierzęciu inteligentnie patrzy z oczu, chociaż w rzeczywistości wcale pewnie inteligencją nie grzeszy. – Czy wszystkie umrą?

– Te, których nikt nie zechce. Uśpimy je.

– I to pani je usypia.

– Tak.

– I nie wzbrania się pani?

– Bardzo. Strasznie. Sama bym nie chciała, żeby uśpił mnie ktoś, kto by się nie wzbraniał. A pan by chciał?

Lurie milczy.

– Wie pani, dlaczego córka mnie tu przysłała? – pyta po chwili.

– Wspomniała mi, że ma pan kłopoty.

– Więcej niż kłopoty. Można by pewnie powiedzieć, że się zhańbiłem.

Uważnie przygląda się kobiecie. Ma wrażenie, że poczuła się niezręcznie; ale może tylko tak mu się zdaje.

– I teraz, kiedy już pani to wie, dalej uważa pani, że mogę się przydać? – pyta.

– Jeżeli jest pan gotów… – Bev rozkłada ręce, składa je i znowu rozkłada. Nie wie, co powiedzieć, a on nie przychodzi jej z pomocą.

Dotychczas bywał u córki tylko z krótkimi wizytami. Teraz dzieli z nią dom, życie. Musi się pilnować, żeby chyłkiem nie powróciły stare nawyki, rodzicielskie odruchy: wkładanie papieru toaletowego na wałek w łazience, gaszenie świateł, spędzanie kota z kanapy. Ćwicz, zanim nadejdzie starość, przykazuje sobie. Ćwicz przystosowanie. Ćwicz, przyda ci się w domu starców. Udaje, że jest zmęczony, i po kolacji wycofuje się do swojego pokoju; dobiegają go tam stłumione odgłosy własnego życia Lucy: otwieranie i zamykanie szuflad, radio, szmer rozmowy telefonicznej. Czy dzwoni do Johannesburga, rozmawia z Helen? Czy jego obecność nie pozwala tym dwóm kobietom zejść się z powrotem? Czy ośmieliłyby się położyć razem do łóżka, póki on jest w domu? A gdyby nocą łóżko zaskrzypiało, czy byłyby zakłopotane? Na tyle zakłopotane, żeby przestać? Ale jakie on ma w ogóle pojęcie o tym, co kobieta robi z kobietą? Może im skrzypienie łóżka nie jest do niczego potrzebne. I co on wie o tych akurat dwóch kobietach – o Lucy i Helen? Może sypiają ze sobą ot tak, jak dzieci, tuląc się do siebie, dotykając, chichocząc, raz jeszcze przeżywając dziewczęce lata – raczej siostry niż kochanki. Razem w łóżku, razem w wannie, razem pieką pierniczki, nawzajem przymierzają swoje ubrania. Miłość safijska: wymówka, żeby się utuczyć. Prawdę rzekłszy, wcale nie lubi wyobrażać sobie córki w namiętnym uścisku z inną kobietą, i to w dodatku nieładną. Lecz czy byłby szczęśliwszy, gdyby miała kochanka? Czego właściwie dla niej pragnie? Na pewno nie tego, żeby na zawsze pozostała dzieckiem, wiecznie niewinnym, wieczną córeczką tatusia. Ale jest przecież ojcem, taka już jego dola, a w miarę, jak ojciec się starzeje, coraz bardziej zwraca się – trudna rada – ku córce. Staje się ona jego drugim zbawieniem, oblubienicą jego odrodzonej młodości. Nic dziwnego, że w baśniach królowe próbują zaszczuć własne córki na śmierć! Wzdycha. Biedna Lucy! Biedne córki! Co za los, co za brzemię! To samo synowie – oni też muszą mieć swoje strapienia, chociaż o tym akurat mniej mu wiadomo. Gdyby tak mógł zasnąć. Ale jest zziębnięty i ani trochę nie chce mu się spać. Wstaje, zarzuca na ramiona kurtkę i wraca do łóżka. Czyta listy Byrona z roku 1820. Otyły, podtatusiały trzydziestodwulatek mieszka w Rawennie z małżeństwem Guicciolich: z Teresą, swoją kontentą, krótkonogą kochanką, i jej ugrzecznionym, nieżyczliwym mężem. Letnie upały, herbata pita późnym popołudniem, prowincjonalne plotki, ledwie skrywane ziewanie. „Kobiety siedzą kręgiem, a mężczyźni grają w tego koszmarnego faraona”, pisze Byron. Cudzołóstwo pozwala na nowo odkryć całą nudę małżeństwa. „Trzydziestka zawsze wydawała mi się nieprzekraczalną granicą, za którą nie sposób naprawdę żarliwie rozkoszować się namiętnościami.” Znowu wzdycha. Jak krótko trwa lato, zanim nadejdzie jesień, a potem zima! Czyta, chociaż minęła już północ, ale sen i tak nie przychodzi.

Środa. Lurie wstaje wcześnie, ale Lucy i tak jest już na nogach. Zastaje ją w chwili, gdy dziewczyna przygląda się dzikim gęsiom pływającym po zbiorniku.

– Ależ one są piękne – mówi Lucy. – Wracają tu co roku. Zawsze ta sama trójka. Cieszę się, że mnie odwiedzają. Że właśnie mnie wybrały.

Trójka. Byłoby to jakieś rozwiązanie. On, Lucy i Melanie. Albo on, Melanie i Soraya. Jedzą razem śniadanie, a potem idą z dwoma dobermanami na spacer.

– Myślisz, że mógłbyś tu na stałe zamieszkać? W tej części świata? – znienacka pyta Lucy.

– A bo co? Potrzebny ci nowy psiarz?

– Nie, ja nie o tym. Z pewnością mógłbyś dostać pracę na Uniwersytecie Rhodesa. Musisz przecież tam mieć jakieś koneksje. Albo w Port Elizabeth.

– Nie sądzę, Lucy. Popyt na mnie się skończył. Skandal będzie się za mną wlókł, nie odczepię się od niego. Nie, gdybym szukał pracy, musiałaby to być jakaś mało widoczna posadka: buchalter, jeżeli w ogóle jeszcze istnieją buchalterzy, albo psiarczyk.

– Ale jeżeli nie chcesz, żeby ludzie rozdmuchiwali ten skandal, czy nie powinieneś się bronić? Przecież jeżeli uciekniesz, plotki będą się tylko mnożyć, prawda?

W dzieciństwie Lucy zachowywała się cicho i skromnie – obserwowała ojca, ale nigdy, o ile mu wiadomo, go nie osądzała. A teraz, w połowie drogi między dwudziestką a trzydziestką, zaczęła zaznaczać swoją odrębność. Psy, ogród, książki o astrologii, bezpłciowe ubrania: w każdym z tych rekwizytów Lurie dostrzega deklarację niezależności, przemyślaną, zamierzoną. Podobnie jak w tym, że odwróciła się od mężczyzn. Układa sobie życie po swojemu. Wyłania się z cienia, jaki dotąd rzucał ojciec. Dobrze! To mu się podoba!

– Tak to widzisz? – pyta. – Wydaje ci się, że uciekam z miejsca zbrodni?

– W każdym razie wycofałeś się. Praktycznie rzecz biorąc, co za różnica?

– Nie rozumiesz najważniejszego, kochanie. Sprawa, o którą chcesz, żebym walczył, jest już nie do wygrania. Basta. Nie w naszych czasach. Gdybym próbował zabrać w niej głos, nikt by mnie nie wysłuchał.

– Nieprawda. Nawet jeżeli jesteś, jak twierdzisz, moralnym dinozaurem, ludzie są ciekawi, co taki dinozaur ma do powiedzenia. Przynajmniej ja jestem ciekawa. Jaką to sprawę chcesz przedłożyć? Posłuchajmy.