Выбрать главу

– Szuu…szuu… szuu…! – dyszy, dźgając tyczką powietrze. Suka próbuje go zajść to z lewej, to z prawej, cicho warcząc.

Lurie zostawia ich i biegnie z powrotem do drzwi kuchennych. Dolna połowa nie jest zaryglowana: wystarcza kilka mocnych kopnięć, żeby się otworzyła. David na czworakach wpełza do kuchni. Dostaje cios w czubek głowy. Ma jeszcze czas pomyśleć: Skoro nie straciłem przytomności, to nic mi nie jest; ale zaraz wiotczeją mu ręce i nogi, po czym osuwa się bezwładnie. Czuje, że ktoś wlecze go po podłodze. Urywa mu się film. Leży twarzą do ziemi na zimnych kaflach. Próbuje wstać, ale jakoś nie bardzo może ruszyć nogami. Znowu zamyka oczy.

Jest w toalecie, w domu Lucy Wstaje, kręci mu się w głowie. Drzwi zamknięte, klucz znikł. Siada na zamkniętej klapie sedesu i usiłuje się pozbierać. W domu cisza; psy szczekają, ale raczej z poczucia obowiązku niż z wściekłości.

– Lucy! – krzyczy ochryple. – Lucy! – woła, tym razem głośniej. Próbuje kopnąć drzwi, ale jeszcze nie doszedł do siebie, nie ma zresztą miejsca, żeby się zamachnąć, a drzwi są stare i solidne. A więc nastał w końcu dzień próby. Nadszedł bez ostrzeżenia, bez fanfar, a Lurie znalazł się w samym jądrze konfliktu. Serce tak mu łomocze, jakby po swojemu, bezrozumnie wiedziało, co się dzieje. Jak przejdą tę próbę, on i serce? Jego córka jest w rękach intruzów. Jeszcze minuta, jeszcze godzina i będzie za późno; cokolwiek jej teraz robią, zostanie wyryte w kamieniu i wrośnie w przeszłość. Ale teraz nie jest za późno. Lurie musi coś zrobić właśnie teraz. Chociaż wytęża słuch, nie słyszy ani szmeru. Lecz gdyby jego dziecko wołało, choćby całkiem bezgłośnie, przecież by usłyszał! Wali w drzwi.

– Lucy! – woła. – Lucy! Powiedz coś do mnie!

Drzwi otwierają się i uderzają go, aż traci równowagę. Stoi przed nim drugi mężczyzna, ten niższy, trzymając za szyjkę pustą litrową butelkę.

– Kluczyki – mówi.

– Nie.

Mężczyzna go popycha. Lurie zatacza się do tyłu i siada ociężale. Tamten podnosi butelkę – ze spokojną miną, bez cienia gniewu. Po prostu robi swoje: skłania kogoś, żeby mu coś oddał. Jeśli będzie musiał w tym celu uderzyć człowieka butelką, to uderzy – uderzy tyle razy, ile będzie trzeba – i nawet stłucze butelkę, jeżeli inaczej się nie da.

– Bierz – mówi Lurie. – Bierzcie wszystko. Tylko zostawcie w spokoju moją córkę.

Tamten bez słowa bierze kluczyki i znów zamyka go w toalecie.

Wstrząsa nim dreszcz. Niebezpieczna trójka. Czemu od razu tego nie wyczuł? Ale nie robią mu krzywdy, przynajmniej jak dotąd. Czy jest szansa, że łup, który znajdą w domu, wystarczy im? Czy jest szansa, że Lucy też nie skrzywdzą? Zza domu słychać ludzkie głosy. Psy szczekają teraz głośniej, są bardziej podniecone. Lurie staje na sedesie i wygląda przez zakratowane okienko. Drugi mężczyzna właśnie znika za rogiem, niosąc karabin Lucy i wypchany worek na śmieci. Trzaskają drzwiczki auta. Lurie poznaje znajomy dźwięk: to jego własne auto. Mężczyzna wraca z pustymi rękami. Przez chwilę on i David patrzą sobie prosto w oczy.

– Hai! – mówi tamten, uśmiecha się ponuro i wykrzykuje parę słów. Wybuch śmiechu. Po chwili do mężczyzny dołącza chłopak i teraz obaj stoją pod oknem, obserwując więźnia i omawiając jego dalszy los.

Lurie zna włoski, zna francuski, ale żaden z tych języków nie pomoże mu tu, w najczarniejszej Afryce. Jest bezradny jak kukła ze strzelnicy, postać z kreskówki, misjonarz w sutannie i korkowym kasku, czekający z modlitewnie złożonymi dłońmi i z oczami wzniesionymi ku niebu, podczas gdy dzikusy jazgoczą we własnym narzeczu, zanim go wrzucą do kotła z wrzątkiem. Działalność misyjna: co po niej zostało, po tym ogromnym przedsięwzięciu wychowawczym? Na oko sądząc, nic a nic. Zza węgła od strony drzwi frontowych wyłania się ten wysoki, z karabinem w ręku. Swobodnym, wprawnym ruchem wsuwa nabój do komory i wpycha lufę w oko siatki ogradzającej boks. Największy owczarek alzacki chwyta ją zębami, pieniąc się z wściekłości. Słychać potężny huk wystrzału; krew i mózg rozpryskują się po całym boksie. Ujadanie na chwilę milknie. Człowiek strzela jeszcze dwa razy. Jeden pies, trafiony w pierś, ginie na miejscu; drugi, z rozległą raną gardła, siada ociężale, kładzie uszy po sobie i wodzi spojrzeniem za tą istotą, która nawet nie fatyguje się, żeby zadać coup de grace. Zapada cisza. Pozostałe trzy psy nie mają gdzie się schować, cofają się tylko w głąb boksu i kręcą się w kółko, skomląc cicho. Człowiek bez pośpiechu kładzie jednego po drugim. Korytarzem zbliżają się kroki, drzwi toalety znowu się otwierają i staje w nich drugi mężczyzna; za jego plecami Lurie widzi chłopaka w kwiaciastej koszuli, który wyjada lody z plastikowej rynienki. David usiłuje przecisnąć się między tamtymi dwoma, mija mężczyznę i ciężko pada na ziemię. Widocznie podstawili mu nogę: pewnie trenują takie sztuczki, kiedy kopią piłkę. Leży jak długi, a oni od stóp do głów oblewają go jakimś płynem. Oczy go pieką, próbuje je obetrzeć. Rozpoznaje zapach: spirytus metylowy. Usiłuje wstać, ale tamci wpychają go z powrotem do toalety. Słyszy trzask zapałki i nagle cały kąpie się w chłodnych, błękitnych płomieniach. Czyli jednak mylił się! On i jego córka tak łatwo się nie wykaraskają! Może spłonąć, może umrzeć; a jeśli jemu grozi śmierć, to może umrzeć także Lucy, zwłaszcza ona!

Bije się po twarzy jak szaleniec; włosy trzeszczą mu na głowie, zajmując się ogniem; ciska się i miota, wydając z siebie nieartykułowane ryki, za którymi nie kryją się żadne słowa, tylko strach. Próbuje wstać, ale tamci znów powalają go na ziemię. Na chwilę odzyskuje wzrok i kilkanaście centymetrów od swojej twarzy widzi nogawkę niebieskiego kombinezonu i but. Nosek buta jest lekko zadarty, a z traktorowej podeszwy sterczą źdźbła trawy. Po grzbiecie dłoni Luriego bezszelestnie tańczy płomień. David z trudem dźwiga się na kolana i zanurza rękę w muszli. Za nim zamykają się drzwi i klucz przekręca się w zamku.

Wisi oklapnięty nad muszlą, spryskując sobie wodą twarz, ochlapując głowę. Czuć swąd przypalonych włosów. Wstaje i klepiąc się dłońmi po ciele, gasi ostatnie płomienie, które skaczą mu po ubraniu. Obmywa twarz tamponami z mokrego papieru. Oczy go pieką, jedna powieka puchnie i zaczyna już się zamykać. Przesuwa dłonią po głowie i na czubkach palców osiada mu czarna sadza. Została mu chyba tylko kępka włosów nad uchem; całą skórę głowy ma obolałą. Wszystko jest obolałe, wszystko spalone. Spalone, spalane.

– Lucy! – krzyczy. – Jesteś tam?

Nachodzi go wizja córki, szamoczącej się z dwoma mężczyznami w niebieskich kombinezonach, odpierającej ich napaść. Cały aż się skręca w środku, usiłując wymazać ten obraz. Słyszy, że ktoś zapuszcza silnik jego auta, a potem opony zgrzytają po żwirze. Czy to już koniec? Czyżby tamci odjeżdżali?

– Lucy! – krzyczy raz po raz, aż wreszcie zaczyna słyszeć we własnym głosie nutę szaleństwa.

W końcu, chwała Bogu, klucz przekręca się w zamku. Nim Lurie otworzy drzwi, Lucy odwróci się do niego tyłem, jest w szlafroku, boso, włosy ma mokre.

On idzie za nią przez kuchnię: lodówka jest otwarta, jedzenie porozrzucane po całej podłodze. Dziewczyna stoi w tylnych drzwiach domu i patrzy na zmasakrowane psy w boksach.

– Moje biedactwa, moje biedactwa! – słychać jej szept.

Lucy otwiera pierwszy boks i wchodzi do środka. Pies z rozszarpanym gardłem o dziwo jeszcze oddycha. Ona pochyla się nad nim i coś do niego mówi. Zwierzę lekko macha ogonem.

– Lucy! – znowu woła jej ojciec, a ona dopiero teraz na niego spogląda. Marszczy brwi.

– Rany boskie, co oni ci zrobili? – pyta.