– Moje najdroższe dziecko! – mówi Lurie. Wchodzi za nią do boksu i próbuje wziąć ją w ramiona. Ona delikatnie, lecz stanowczo wymyka się z jego objęć.
W salonie wszystko poprzewracane, u niego w pokoju też. Brakuje różnych rzeczy: znikła kurtka, najlepsze buty – a to dopiero początek.
Przegląda się w lustrze. Brązowy popiół – bo tyle tylko zostało z włosów – pokrywa miejsce, gdzie rosły, i czoło. Pod warstwą popiołu skóra przybrała kolor gniewnego różu. Lurie jej dotyka: boli, i zaczyna z niej się sączyć osocze. Jedna powieka puchnie i stopniowo się zamyka; brak brwi i rzęs. Idzie do łazienki.
– Nie wchodź – mówi Lucy przez zamknięte drzwi.
– Nic ci nie jest? Nic ci się nie stało?
Głupie pytania; ona nie odpowiada. Lurie próbuje zmyć popiół pod kranem w kuchni, całymi szklankami lejąc sobie wodę na głowę. Czuje, jak po plecach cieknie mu wąska strużka; zaczyna trząść się z zimna. Takie rzeczy zdarzają się co dzień, co godzina, co minuta, mówi sobie, w całym kraju. Ciesz się, że uszedłeś z życiem. Ciesz się, że nie siedzisz teraz uwięziony w aucie, które odjeżdża pełnym gazem, ani nie leżysz na dnie wąwozu, z kulą w głowie. I ciesz się w imieniu Lucy. Zwłaszcza w jej imieniu. Ryzykuje każdy, kto cokolwiek posiada: samochód, buty, paczkę papierosów. Wszystkiego jest za mało, żeby starczyło dla wszystkich – za mało samochodów, butów, papierosów. Za dużo ludzi, za mało rzeczy. To, co jest, musi wejść w obieg, żeby każdy mógł się nacieszyć chociaż przez jeden dzień. Tak przynajmniej głosi teoria; trzymaj się teorii i tej pociechy, którą ona z sobą niesie. Nie ludzkie zło, tylko ogromny układ krążenia, w którego funkcjonowaniu litość i zgroza nie odgrywają żadnej roli. Tak trzeba patrzeć na życie w tym kraju: schematycznie. Inaczej można zwariować. Samochody, buty; także kobiety. W panującym systemie musi być jakaś nisza, w której zmieszczą się kobiety i to, co im się przytrafia. Lucy podeszła do niego od tyłu. Ma na sobie luźne spodnie i płaszcz od deszczu; włosy zaczesała do góry, twarz ma czystą, bez wyrazu. Lurie patrzy jej w oczy.
– Moja najdroższa, najdroższa… – mówi i nagle dławią go łzy.
Lucy nawet palcem nie kiwnie, żeby go pocieszyć.
– Twoja głowa wygląda strasznie – stwierdza. – W szafce w łazience jest oliwka dla dzieci. Posmaruj sobie. Zabrali twój samochód?
– Tak. Chyba pojechali w stronę Port Elizabeth. Muszę zadzwonić na policję.
– Nie da się. Rozbili telefon.
Zostawia go samego. On siada na łóżku i czeka. Wciąż jeszcze się trzęsie, chociaż owinął się kocem. Jeden nadgarstek mu spuchł i boleśnie pulsuje. Lurie nie pamięta, jak się w niego uraził. Na dworze już się ściemnia. Całe popołudnie przeleciało jakby w mgnieniu oka. Wraca Lucy.
– Spuścili powietrze z opon volkswagena – oznajmia. – Pójdę pieszo do Ettingera. Niedługo wrócę. – Przerywa. – David, kiedy ludzie zaczną się dopytywać, czy byłbyś łaskaw mówić tylko o sobie, tylko o tym, co ciebie samego spotkało? On nie rozumie.
– Mów o tym, co cię spotkało, a ja będę mówiła o tym, co przydarzyło się mnie – powtarza Lucy.
– Popełniasz błąd – odpowiada Lurie głosem, który szybko przechodzi w chrypienie.
– Nieprawda – mówi Lucy.
– Moje dziecko, moje dziecko! – woła on, wyciągając do mej ręce.
Widząc, że córka nie ma zamiaru podejść, odkłada koc, wstaje i bierze ją w ramiona. W jego objęciach jest sztywna jak słup, nieugięta.
Ettinger to opryskliwy starzec, który mówi po angielsku z wyraźnym akcentem niemieckim. Jego żona nie żyje, dzieci wróciły do Niemiec i z całej rodziny tylko on został w Afryce. Zajeżdża swoją małą furgonetką z Lucy na siedzeniu obok kierowcy i czeka, nie wyłączając silnika.
– Ja tam nigdzie się nie ruszam bez mojej beretty – zauważa, kiedy jadą już drogą do Grahamstown. Poklepuje przypiętą na biodrze kaburę. – Najlepiej sam się ratuj, człowieku, bo policja cię nie uratuje, już nie te czasy, spokojna głowa. Czy Ettinger ma rację? Czy gdyby Lurie miał broń, uratowałby Lucy? Bardzo wątpi. Gdyby miał broń, pewnie by już teraz nie żył. Oboje by nie żyli. Zauważa, że leciutko drżą mu ręce. Lucy siedzi z rękami założonymi na piersiach. Czy to dlatego, że ona też drży? Myślał, że Ettinger zawiezie ich na policję. Ale Lucy, jak się okazuje, powiedziała mu, żeby jechał do szpitala.
– W twojej sprawie czy w mojej? – pyta Lurie.
– W twojej.
– A policja nie zechce mnie zobaczyć?
– Nie możesz im powiedzieć niczego, czego ja bym nie powiedziała. Prawda?
W szpitalu Lucy zamaszystym krokiem wchodzi drzwiami z napisem NAGŁE WYPADKI i wypełnia formularz, wyręczając ojca, którego potem sadza w poczekalni. Cała jest siłą i zdecydowaniem, podczas gdy jemu drżą już nie tylko ręce, ale całe ciało.
– Jeżeli nie zechcą cię zatrzymać na oddziale, czekaj tu, aż po ciebie wrócę – poucza go Lucy.
– A co będzie z tobą?
Lucy wzrusza ramionami. Nawet jeśli w środku drży, nie widać tego po niej. Lurie znajduje wolne miejsce; obok siedzą dwie krzepkie dziewczyny: wyglądają jak siostry, jedna trzyma w objęciach pojękujące dziecko; z drugiej strony siedzi mężczyzna z dłonią przykrytą krwawym tamponem. David jest dwunasty w kolejce. Zegar na ścianie wskazuje za kwadrans szóstą. Lurie zamyka zdrowe oko i zapada w półomdlenie, ale słyszy, jak dwie siostry szepczą między sobą, chuchotantes. Kiedy otwiera oko, na zegarze dalej jest za kwadrans szósta. Zepsuty? Nie: wskazówka minutowa drga i staje na piątej czterdzieści sześć. Dopiero po dwóch godzinach wzywa go pielęgniarka, a potem jeszcze musi zaczekać na swoją kolej i wreszcie przyjmuje go młoda Hinduska – jedyny lekarz na tym dyżurze.
Stwierdza, że oparzenia głowy nie są zbyt poważne, chociaż trzeba uważać, żeby nie wdała się infekcja. Więcej czasu poświęca oku. Powieki się skleiły; kiedy je rozdziela, towarzyszy temu straszliwy ból.
– Ma pan szczęście – mówi lekarka, kończąc badanie. – Oko nie uszkodzone. Gdyby chlusnęli benzyną, byłaby całkiem inna historia.
Kiedy Lurie wychodzi z gabinetu, głowę ma opatrzoną i obandażowaną, na oku też opatrunek, a do nadgarstka przylepioną torebkę z lodem. W poczekalni ku swemu zdziwieniu zastaje Billa Shawa. Bill, o głowę niższy od niego, mocno chwyta go za ramiona.
– Szokujące, absolutnie szokujące – mówi. – Lucy jest u nas w domu. Miała zamiar sama po ciebie przyjechać, ale Bev nie chciała nawet o tym słyszeć. Jak się czujesz?
– W porządku. Lekkie oparzenia, nic groźnego. Przykro mi, że popsuliśmy wam wieczór.
– Nie gadaj bzdur – odpowiada Bill Shaw. – Niby po co ma się przyjaciół? Na naszym miejscu zrobilibyście to samo.
Mówi to bez cienia ironii, a jego słowa zapadają Luriemu w pamięć i odtąd uparcie w niej tkwią. Otóż Bill Shaw wierzy, że gdyby ktoś go obił po głowie i podpalił David Lurie pojechałby do szpitala i usiadł w poczekalni, nie mając przy sobie nawet gazety, którą mógłby poczytać, a wszystko po to, żeby Billa Shawa odwieźć do domu. Bill Shaw wierzy, że skoro napili się kiedyś razem herbaty, David jest jego przyjacielem i zobowiązani są nawzajem się wspierać. Czy Bill Shaw ma rację, czy się myli? Czyżby Bill Shaw, urodzony w Hankey, niespełna dwieście kilometrów stąd, zatrudniony w sklepie z narzędziami, za mało dotąd widział świata, aby wiedzieć, że istnieją mężczyźni, którzy niełatwo się zaprzyjaźniają, a cała ich postawa wobec męskiej przyjaźni skażona jest sceptycyzmem? Współczesny friend pochodzi od staroangielskiego freond, ten zaś od czasownika freon, kochać. Czy zdaniem Billa Shawa wypicie herbaty przypieczętowuje miłosną więź? Ale gdyby nie Bill i Bev Shaw, gdyby nie stary Ettinger, gdyby nie takie czy inne więzi, gdzie byłby teraz Lurie? Na zrujnowanej farmie, przy strzaskanym telefonie, wśród martwych psów.