Выбрать главу

– Szokująca historia – powtarza Bill Shaw, gdy już siedzą w samochodzie. – Makabra. Strasznie jest przeczytać o czymś takim w gazecie, ale dopiero jak padnie na kogoś ze znajomych… – Bill kręci głową. – Dopiero wtedy dociera do człowieka. Całkiem, jakby znowu wybuchła wojna.

Lurie nie fatyguje się, żeby odpowiedzieć. Ten dzień jeszcze nie skonał, jeszcze żyje. Wojna, makabra – każde słowo, jakim próbuje się go podsumować, znika w jego czarnej gardzieli. Bev Shaw wita ich na progu. Mówi, że Lucy wzięła środek uspokajający i położyła się; lepiej nie zawracać jej głowy, niech odpocznie.

– Była na policji?

– Tak, rozesłali list gończy za twoim autem.

– A u lekarza?

– Tak, była, wszystko załatwione. A co z tobą? Lucy mówi, że jesteś strasznie poparzony.

– Owszem, mam trochę oparzeń, ale lżejszych, niż się na pozór wydaje.

– No to powinieneś coś zjeść i odpocząć.

– Nie jestem głodny.

Bev napuszcza dla niego wodę do staroświeckiej wanny – wielkiej, żeliwnej. Lurie zanurza w parującej wodzie swoje blade ciało, wyciąga się jak długi i próbuje się rozluźnić. Ale kiedy przyjdzie pora, żeby wyjść z kąpieli, poślizgnie się i o mało nie upadnie, słaby jak niemowlę, z zawrotem głowy. Musi zawołać Billa Shawa i ścierpieć to upokorzenie, że ktoś pomaga mu wyjść z wanny, wytrzeć się i włożyć pożyczoną piżamę. Potem słyszy, jak Bill i Bev rozmawiają półgłosem, i wie, że to o nim mowa. W szpitalu dano mu do domu fiolkę tabletek przeciwbólowych, paczkę opatrunków na oparzenia i małą aluminiową podpórkę pod głowę. Bev Shaw układa go na kanapie, która zalatuje kotami; Lurie ze zdumiewającą łatwością zasypia. W środku nocy budzi się, niezmącenie przytomny. Przed chwilą miał wizję: przemówiła do niego Lucy; jej słowa – „Chodź do mnie, ratuj mnie!” – wciąż jeszcze brzmią mu w uszach. Stała z wyciągniętymi rękami, z mokrymi włosami zaczesanymi do tyłu, w polu białego światła. Wstaje, potyka się o krzesło i z hałasem je przewraca. Gdzieś zapala się lampa, staje przed nim Bev Shaw w nocnej koszuli.

– Muszę pomówić z Lucy – bełkocze David: ma sucho w ustach, opuchnięty język.

Otwierają się drzwi do pokoju Lucy, która wcale nie wygląda tak, jak w wizji swojego ojca. Twarz ma obrzmiałą od snu i zawiązuje pasek szlafroka, najwyraźniej pożyczonego.

– Przepraszam, miałem sen – wyjaśnia Lurie. Słowo „wizja” brzmi mu nagle zbyt staroświecko, dziwacznie. – Zdawało mi się, że mnie wołasz.

Lucy kręci głową.

– Nie wołałam cię – mówi. – Idź spać.

Oczywiście ma rację. Jest trzecia nad ranem. Lurie nie może jednak nie zauważyć, że córka już drugi raz w ciągu tej samej doby zwróciła się do niego jak do dziecka – albo starca. Usiłuje zasnąć, ale nie może. Widocznie te tabletki tak działają, mówi sobie: nie żadna wizja, nawet nie sen, po prostu chemiczna halucynacja. Mimo to postać kobiety w świetlnym polu wciąż przed nim stoi. „Ratuj mnie!” – woła wyraźnie, dźwięcznie, jakby z bliska. Czyżby dusza Lucy rzeczywiście opuściła jej ciało i przyszła do Davida? Czy ludzie nie wierzący w istnienie dusz mają jednak dusze, które mogą prowadzić niezależne życie? Do wschodu słońca jeszcze parę godzin. Boli nadgarstek, palą oczy, skóra na głowie piecze, cała podrażniona. Lurie ostrożnie włącza lampę i wstaje. Owija się kocem, popycha drzwi pokoju Lucy i wchodzi. Przy łóżku stoi krzesło; Lurie siada. Zmysły mu mówią, że Lucy nie śpi. Co on właściwie robi? Czuwa nad swoją córeczką, pilnuje, żeby nie spotkała jej krzywda, odgania złe duchy. Po dłuższym czasie czuje, że Lucy zaczyna się rozluźniać. Jej usta rozchylają się z cichym mlaśnięciem i rozlega się leciuteńkie chrapanie.

Rano. Bev Shaw podaje mu śniadanie – płatki kukurydziane i herbatę – po czym znika w pokoju Lucy.

– Jak ona się czuje? – pyta Lurie po powrocie gospodyni.

Zamiast odpowiedzi Bev Shaw tylko zwięźle kręci głową. Jakby mówiła: nic ci do tego. Miesiączka, poród, gwałt i jego pokłosie: sprawy krwi; kobiece brzemię, kobiecy rewir. Lurie nie po raz pierwszy zadaje sobie pytanie, czy kobiety nie byłyby szczęśliwsze, gdyby żyły w czysto kobiecych wspólnotach, przyjmując wizyty mężczyzn tylko wtedy, kiedy same by zechciały. Może niesłusznie uważa Lucy za lesbijkę. Może ona zwyczajnie woli towarzystwo kobiet. A może w ogóle lesbijki to po prostu kobiety, którym mężczyźni są niepotrzebni. Nic dziwnego, że tak zajadle potępiają gwałt – ona i Helen. Gwałt, boga chaosu i pomieszania, który bezcześci osobność. Zgwałcić lesbijkę to coś jeszcze gorszego, niż zgwałcić dziewicę: cięższy cios. Czy tamci trzej wiedzieli, co robią? Czy rozeszły się plotki?

O dziewiątej, kiedy Bill Shaw wyszedł już do pracy, Lurie puka do drzwi pokoju Lucy. Leży, odwrócona twarzą do ściany. On siada przy niej, dotyka jej policzka, mokrego od łez.

– To niełatwy temat – zaczyna – ale powiedz, byłaś u lekarza?

Lucy siada i głośno wyciera nos.

– Wczoraj wieczorem byłam na badaniu w rejonie – mówi.

– A czy twój lekarz zabezpieczy cię przed wszystkim, co może wyniknąć?

– Nie lekarz, tylko lekarka – odpowiada Lucy. – Nie – dodaje głosem łamiącym się od gniewu. – Jakim cudem lekarz mógłby kogokolwiek zabezpieczyć przed wszystkim? Miej trochę rozumu!

Lurie wstaje. Skoro postanowiła się zirytować, on też tak potrafi.

– Przepraszam, że spytałem – mówi. – Jakie mamy plany na dziś?

– Plany? Wrócić na farmę i posprzątać.

– A potem?

– Żyć tak jak przedtem.

– Na farmie?

– Oczywiście, że na farmie.

– Bądź rozsądna, Lucy. Sytuacja się zmieniła. Nie możemy ot tak, po prostu ruszyć z tego samego miejsca, w którym nam przerwano.

– Czemu nie?

– Bo to nie jest dobry pomysł. Bo to nie jest bezpieczne.

– Nigdy nie było bezpieczne, a zresztą to nie jest żaden pomysł, dobry ani zły. Nie po to wracam, żeby zrealizować jakiś pomysł czy ideę. Po prostu wracam i już.

Siedzi na łóżku, w pożyczonej koszuli nocnej, z wyprężoną szyją, z błyskiem w oczach, twarzą w twarz z ojcem. Wcale nie jest jego małą córeczką, już nie.

Zanim wyruszą, trzeba mu zmienić opatrunki. W małej, ciasnej łazience Bev Shaw odwija bandaże. Oko wciąż jest zamknięte od opuchlizny, a na głowie porobiły się bąble, ale obrażenia są mniej poważne, niż mogłyby być. Najbardziej boli krawędź prawego ucha, zdaniem młodej lekarki ze szpitala jedyna część ciała, która rzeczywiście zajęła się żywym ogniem. Bev przemywa sterylnym roztworem różową, pozbawioną naskórka głowę, po czym nakłada pęsetką żółty, natłuszczony opatrunek. Delikatnie namaszcza fałdy powieki i ucho. Pracuje, nie odzywając się ani słowem. Lurie przypomina sobie kozła, którego widział w klinice, i zastanawia się, czy zwierzę czuło ten sam spokój, oddając się w ręce Bev.

– Już – oświadcza wreszcie kobieta, cofając się.

Lurie uważnie przegląda się w lustrze: na głowie ma schludny biały czepek, oko zasłonięte opatrunkiem.

– Tip-top – stwierdza, ale myśli: jak mumia. Znowu próbuje poruszyć temat gwałtu:

– Lucy mówi, że była wczoraj u swojej internistki.

– Tak.

– Istnieje niebezpieczeństwo ciąży – nie daje za wygraną Lurie. – Istnieje niebezpieczeństwo choroby wenerycznej. Istnieje niebezpieczeństwo AIDS. Czy nie powinna wybrać się do ginekologa?

Bev Shaw przestępuje z nogi na nogę, skrępowana.

– Musisz ją samą spytać – mówi.

– Już pytałem. Nie umiem od niej wydobyć nic sensownego.