Выбрать главу

– Dla kogo to? – pyta jej ojciec.

– Dla mnie.

– A czemu nie w wolnym pokoju?

– Brakuje desek w suficie.

– A ten duży pokój na tyłach domu?

– Lodówka za bardzo hałasuje.

Nieprawda. Lodówka ledwie mruczy. Lucy nie chce tam spać nie z powodu samej lodówki, tylko jej zawartości: ochłapów, gnatów, rzeźnickich odpadków dla psów, które już ich nie potrzebują.

– Idź do mojego pokoju – proponuje Lurie. – Ja tu będę spal.

I natychmiast zaczyna wynosić swoje rzeczy z dotychczasowej sypialni. Ale czy rzeczywiście chce się wprowadzić do tej celi, w której rogu piętrzą się pudła z pustymi słoikami na przetwory? Do izdebki z maleńkim okienkiem wychodzącym na południe? Jeżeli w pokoju Lucy wciąż jeszcze straszą duchy gwałcicieli, trzeba je przecież wygnać, zamiast pozwalać, żeby znalazły tam azyl. Przenosi więc swoje rzeczy do dawnej sypialni córki. Zapada wieczór. Nie są głodni, ale jedzą. Jedzenie to rytuał, a dzięki rytuałom łatwiej jest wszystko znieść. Lurie znowu pyta – najłagodniej, jak potrafi:

– Lucy, kochanie, czemu nie chcesz powiedzieć, co ci zrobili? Przecież to była zbrodnia. Paść ofiarą zbrodni to nic wstydliwego. Nie ty wybrałaś, że właśnie ciebie mają napaść. Jesteś niewinna.

Siedząc naprzeciw niego przy stole, Lucy robi głęboki wdech, zbiera się w sobie, a potem wypuszcza powietrze i kręci głową.

– Mogę zgadywać? – pyta on. – Czy próbujesz o czymś mi w ten sposób przypomnieć?

– O czym?

– O tym, co kobiety cierpią z winy mężczyzn.

– Nawet by mi do głowy nie przyszło. Cała ta historia nie ma nic wspólnego z tobą, David. Pytasz, dlaczego nie złożyłam na policji skargi w pewnej sprawie. Powiem ci – pod warunkiem, że obiecasz nigdy więcej nie wracać do tego tematu. Otóż z mojego punktu widzenia to, co mnie spotkało, jest sprawą czysto osobistą. Kiedy indziej, gdzie indziej, można by ją uznać za sprawę dotyczącą ogółu. Ale nie tu i teraz. To moja sprawa, wyłącznie moja.

– Tu, czyli gdzie?

– W Południowej Afryce.

– Nie zgadzam się. Nie zgadzam się z twoim postępowaniem. Wydaje ci się, że skoro pokornie pogodziłaś się z tym, co cię spotkało, jesteś w innej sytuacji niż tacy farmerzy, jak Ettinger? Wydaje ci się, że to, co tu zaszło, było rodzajem egzaminu i jeżeli pomyślnie go zdasz, dostaniesz dyplom i glejt na przyszłość, albo znak, który będziesz mogła sobie wymalować na nadprożu, żeby odegnał zarazę? Nie takie są reguły zemsty, Lucy. Zemsta jest jak pożar. Im więcej pochłonie, tym bardziej robi się zachłanna.

– Przestań, David! Nie chcę słuchać tej gadaniny o zarazach i pożarach. Nie chodzi mi tylko o to, żeby uratować własną skórę. Jeżeli tak myślisz, to w ogóle nie widzisz sedna problemu.

– No więc mi pomóż. Dążysz do jakiejś formy jednostkowego zbawienia? Masz nadzieję teraźniejszym cierpieniem odkupić zbrodnie przeszłości?

– Nie. Wciąż mnie nie rozumiesz. Wina i zbawienie to abstrakcje. A ja nie kieruję się w swoim postępowaniu abstrakcjami. Póki nie postarasz się tego dostrzec, nie mogę ci pomóc.

Lurie próbuje odpowiedzieć, ale ona nie dopuszcza go do głosu.

– Umówiliśmy się, David. Nie chcę dalej ciągnąć tej rozmowy.

Nigdy jeszcze nie byli sobie tak dalecy, rozdzieleni takim morzem jadu. Jest wstrząśnięty.

Nowy dzień. Ettinger dzwoni z propozycją, że pożyczy im broń „na tymczasowo”.

– Dziękuję – odpowiada Lurie. – Zastanowimy się.

Wyciąga narzędzia Lucy i naprawia kuchenne drzwi, jak potrafi. Powinni wziąć przykład z Ettingera i założyć kraty, bramy, ogrodzić całą posiadłość. Zamienić farmę w fortecę. Lucy powinna kupić pistolet i krótkofalówkę, zapisać się na lekcje strzelania. Ale czy da się namówić? Mieszka tu, bo kocha tę ziemię i dawny sposób życia, styl landliche. Lecz jeśli ten styl skazany jest na zagładę, cóż jej takiego pozostanie, co by mogła kochać? Katy daje się wywabić z kryjówki i dostaje stałe miejsce w kuchni. Spotulniała i zalękniona, nie odstępuje Lucy ani na krok, stale jej depcząc po piętach. Życie z chwili na chwilę płynie inaczej niż przedtem. Dom wydaje się obcy, zbezczeszczony; oboje nieustannie mają się na baczności i nasłuchują. A potem wraca Petrus. Stara ciężarówka rzęzi na zrytym koleinami podjeździe i zatrzymuje się przy stajni. Z szoferki wysiada Petrus w przyciasnym garniturze, a za nim żona i kierowca. Obaj mężczyźni wyładowują z ciężarówki tekturowe pudła, słupy nasączone kreozotem, arkusze ocynkowanej blachy, zwój plastikowych rur, a na końcu – z wielkim hałasem i zamieszaniem – dwie na wpół wyrośnięte owce, które Petrus przywiązuje do słupka ogrodzeniowego. Ciężarówka szerokim łukiem okrąża stajnię i z łoskotem odjeżdża. Petrus i jego żona znikają w stajni. Nad kominem z azbestowej rury wznosi się pióropusz dymu. Lurie nie przestaje obserwować. Po pewnym czasie żona Petrusa wychodzi ze stajni i zamaszystym, swobodnym ruchem wylewa z wiadra pomyje. Przystojna kobieta, myśli David; do twarzy jej w tej długiej spódnicy i w turbanie upiętym wysoko, według wiejskiej mody. Przystojna kobieta i szczęściarz mężczyzna. Ale gdzie oni byli przez cały ten czas?

– Petrus wrócił – mówi do Lucy. – Z całym transportem budulca.

– To dobrze.

– Dlaczego cię nie uprzedził, że wyjeżdża? Nie wydaje ci się podejrzane, że akurat wtedy zniknął?

– Nie mogę mu rozkazywać. Sam sobie jest panem. Uwaga ni w pięć, ni w dziewięć, ale on nie naciska. Postanowił nie naciskać na Lucy w żadnej sprawie, przynajmniej chwilowo. Zamknęła się w sobie, nie okazuje żadnych uczuć, nie zdradza najmniejszego zainteresowania tym, co dzieje się wokół niej. Chociaż Lurie nie ma pojęcia o prowadzeniu gospodarstwa, to właśnie on musi wypuszczać kaczki z zagrody, zawiadywać systemem śluz i doprowadzać wodę do ogrodu, żeby nie wysechł. Lucy godzinami leży na łóżku, patrząc w przestrzeń albo przeglądając stare czasopisma, których zgromadziła chyba niewyczerpany zapas. Niecierpliwie je kartkuje, jakby szukała czegoś, czego w nich nie ma. Po Edwinie Droodzie ani śladu. Lurie spostrzega, że Petrus kręci się przy tamie, ubrany w kombinezon roboczy. Dziwne, że jeszcze nie zgłosił się do Lucy. David podchodzi bliżej, padają słowa powitania.

– Pewnie pan słyszał. Mieliśmy tu grubsze włamanie we środę, kiedy pana nie było.

– Tak. – mówi Petrus. – Słyszałem. Ciężka, bardzo ciężka sprawa. Ale teraz już z wami wszystko dobrze.

Czy z Davidem rzeczywiście wszystko jest już dobrze? Albo z Lucy? Petrus pyta czy raczej stwierdza fakt? Jego słowa nie brzmią pytająco, ale Lurie musi je potraktować jako pytanie, bo inaczej po prostu nie uchodzi. Pytanie tylko, jaka jest tu odpowiedź?

– Żyję – mówi. – A póki człowiek żyje, to pewnie wszystko z nim dobrze. No więc tak, owszem, ze mną wszystko w porządku. – Urywa, czeka, pozwalając nabrzmieć ciszy, którą Petrus powinien wypełnić kolejnym pytaniem: A jak tam Lucy? Przeliczył się.

– Czy Lucy pojedzie jutro na targ? – pyta Petrus.

– Nie wiem.

– Bo jak nie pojedzie, to straci swój stragan. Może tak się to skończyć.

– Petrus pyta, czy pojedziesz jutro na targ – mówi potem Lurie do córki. – Boi się, że w przeciwnym razie możesz stracić stoisko.

– Pojedźcie może we dwóch – proponuje Lucy. – Ja nie czuję się na siłach.

– Jesteś pewna? Szkoda by było opuścić dzień targowy. Lucy nie odpowiada. Woli nie pokazywać się ludziom, a on już wie, dlaczego. Powodem jest hańba. Powodem jest wstyd. To właśnie osiągnęli niespodziewani goście; to właśnie uczynili tej pewnej siebie, nowoczesnej, młodej kobiecie. Plotka jak plama rozlewa się po okolicy. Nie do kobiety należy jej rozprzestrzenianie, lecz do nich – to oni są właścicielami scenariusza, który mówi, jak wzięli ją w karby, jak pokazali jej, po co jest kobieta.