Lurie też nie bardzo się kwapi, żeby się ludziom pokazać z zapuchniętym okiem i białym czepcem na głowie. Ale dla dobra Lucy odsiaduje swoje obok Petrusa za straganem, znosząc spojrzenia ciekawskich, uprzejmie odpowiadając tym spośród znajomych Lucy, którzy chcą mu złożyć wyrazy współczucia.
– Tak, straciliśmy auto – mówi. – I oczywiście psy, wszystkie oprócz jednego. Nie, mojej córce nic nie jest, po prostu nie najlepiej dzisiaj się czuje. Nie, nie mamy nadziei, policja i tak nie nadąża, zresztą sami wiecie. Tak, na pewno jej przekażę.
Czyta w „Heraldzie” notatkę o swojej i Lucy przygodzie. Tamtych trzech określono mianem „nieznanych napastników”. „Trzej nieznani napastnicy zaatakowali panią Lucy Lourie i jej starszawego ojca w ich niewielkiej posiadłości nieopodal Salem, a następnie uciekli, zabierając odzież, urządzenia elektroniczne i karabin. Pod wpływem dziwacznego kaprysu rabusie zastrzelili sześć psów obronnych, zanim odjechali toyotą corolla rocznik 1993, numer rejestracyjny CA 507644. Panu Lourie, który podczas napadu odniósł lekkie obrażenia, udzielono pomocy w Settlers Hospital, po czym zwolniono go do domu.” Jest zadowolony, że starszawego ojca pani Lourie w żaden sposób nie skojarzono z Davidem Lurie, uczniem Williama Wordswortha, poety opiewającego uroki przyrody, do niedawna wykładowcą Politechniki Kapsztadzkiej. Przy samej sprzedaży niewiele ma do roboty. To Petrus szybko i sprawnie rozkłada towary na straganie; to Petrus wie, co ile kosztuje, przyjmuje od klientów pieniądze i wydaje resztę. Właściwie tylko Petrus pracuje, a Lurie siedzi i grzeje sobie dłonie. Jak za dawnych czasów: baas en Klaas. Z tą różnicą, że Lurie nie próbuje Petrusowi rozkazywać. Petrus sam robi, co jest do zrobienia, i tyle. Mimo to utarg mają mniejszy niż zazwyczaj – niecałe trzysta randów. Wszystko przez to, że Lucy nie przyjechała, nie ma co do tego cienia wątpliwości. Skrzynki z kwiatami i torby pełne warzyw trzeba załadować z powrotem do volkswagena. Petrus kręci głową.
– Niedobrze – mówi.
Jak dotąd w żaden sposób nie wyjaśnił, czemu go wtedy nie było. Wolno mu przychodzić i odchodzić, jak sam chce; skorzystał z tej swobody, a teraz ma prawo milczeć. Nasuwają się jednak pewne pytania. Czy wie, kim byli nieznajomi? Czy to jemu wymknęło się jakieś słówko, które sprawiło, że upatrzyli sobie Lucy, a nie na przykład Ettingera? Czy wiedział z góry, co zamierzają zrobić? Za dawnych czasów można by było to wszystko Petrusowi wygarnąć. Za dawnych czasów można by było dać się ponieść nerwom i kazać mu pakować manatki, a na jego miejsce nająć kogoś innego. Ale chociaż Petrus pobiera pensję, nie jest już, ściśle rzecz biorąc, najemnym parobkiem. Właściwie trudno powiedzieć, kim jest – ściśle rzecz biorąc. Jego pozycję najtrafniej chyba określa słowo „sąsiad”. Petrus jest sąsiadem, który akurat teraz pracuje za wynagrodzeniem, bo mu to chwilowo odpowiada. Sprzedaje swoją pracę na mocy umowy, niepisanej umowy, w której nie ma klauzuli przewidującej zwolnienie na podstawie nie potwierdzonych podejrzeń. Wszyscy troje żyją w całkiem nowym świecie – David, Lucy i Petrus. Petrus to wie, i wie także David, a to, że David wie, też nie jest dla Petrusa żadną tajemnicą. A jednak David czuje się z Petrusem jakoś swojsko; byłby nawet gotów – chociaż ma się przy tym na baczności – go polubić. Petrus jest człowiekiem z tego samego pokolenia, co on. Z pewnością wiele przeżył, z pewnością niejedno mógłby opowiedzieć. David chętnie wysłuchałby kiedyś opowieści Petrusa. Ale wolałby, żeby nie była wciśnięta w wąskie ramy angielszczyzny. Coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że angielski nie jest odpowiednim środkiem wyrazu dla południowoafrykańskiej prawdy. Fragmenty angielskiego kodu długości całych zdań z czasem zgrubiały, straciły giętkość i przestały być wymowne czy wręcz wymawialne. Język zesztywniał, niczym dinozaur, który wyzionął ducha i zapadł się w błoto. Gdyby opowieść Petrusa sprowadzić do tego, co daje się wysłowić po angielsku, zabrzmiałaby artretycznie, nieaktualnie. W Petrusie podoba się Luriemu twarz – twarz i dłonie. Jeśli istnieje coś takiego, jak uczciwy trud, to Petrus nosi na sobie jego znamiona. Jest cierpliwy, energiczny, sprężysty. To prawdziwy wieśniak, paysan, człowiek wsiowy. Matacz i kombinator, a z pewnością też i kłamca, jak wieśniacy na całym świecie. Potrafi uczciwie się trudzić i równie uczciwie knuć. Lurie ma swoje własne podejrzenia co do planów Petrusa, tych bardziej długofalowych. Petrus nie zadowoli się tym, żeby już zawsze tylko orać swoje półtora hektara. Lucy rzeczywiście wytrzymała dłużej niż jej przyjaciele hipisi, cyganie, ale w oczach Petrusa wciąż jeszcze jest zielona – to amatorka, entuzjastka życia na farmie, a nie prawdziwa farmerka. Petrus chciałby zagarnąć jej ziemię. A potem grunta Ettingera, a przynajmniej dość dużą ich część, żeby wypasać na nich bydło. Z Ettingerem będzie miał trudniejszą przeprawę. Lucy jest tu tylko chwilowo; ale Ettinger to taki sam wieśniak jak Petrus, człowiek wychowany na roli, uparty, eingewurzelt. Lecz i on kiedyś umrze, a jego syn uciekł. Tu akurat Ettinger pokpił sprawę. Porządny wieśniak dba o to, żeby spłodzić wielu synów. Petrus ma wizję przyszłości, w której nie przewidziano miejsca dla takich ludzi jak Lucy. Ale niekoniecznie trzeba go z tego powodu uważać za wroga. Na wsi tak już jest, zawsze tak było, że jedni sąsiedzi knują coś przeciwko drugim, życzą im plagi szkodników, nieurodzaju, ruiny finansowej, a mimo to w razie kryzysu przyjdą z pomocą. Najgorsza, najbardziej mroczna wersja byłaby taka, że sam Petrus zwerbował tych trzech nieznajomych, żeby dali Lucy nauczkę, a w nagrodę obiecał im bogaty łup. Ale Lurie nie wierzy w tę wersję, wydaje mu się zbyt prosta. Najprawdziwsza prawda, podejrzewa, ma wymiar dużo bardziej (przez chwilę szuka właściwego określenia)… antropologiczny, a żeby jej dociec, przeniknąć aż do dna, trzeba by drążyć miesiącami, cierpliwie, niespiesznie rozmawiać z dziesiątkami ludzi, no i nie obeszłoby się bez tłumacza. Wierzy natomiast, że Petrus, owszem, wiedział, że coś się kroi; wierzy, że Petrus mógł ostrzec Lucy, gdyby tylko chciał. To dlatego tak się uczepił tego tematu. To dlatego naprzykrza się Petrusowi. Petrus opróżnił betonowy zbiornik i teraz oczyszcza go z glonów. Nieprzyjemne zajęcie, ale Lurie ofiarowuje się z pomocą. W przyciasnych gumowcach córki schodzi do zbiornika, ostrożnie stąpając po śliskim dnie. Przez pewien czas on i Petrus zgodnie pracują, skrobiąc, drapiąc, wygarniając łopatami błoto. A potem David przerywa robotę. – Wie pan co, Petrus – mówi. – Trudno mi uwierzyć, że tamci ludzie nikogo tu nie znali. Trudno mi uwierzyć, że zjawili się tak całkiem znikąd, zrobili swoje i znikli jak duchy. I że wybrali akurat nas tylko dlatego, że byliśmy pierwszymi białymi, jakich spotkali tamtego dnia. Co? Nie mam racji?
Petrus lubi palić fajkę, staroświecką fajeczkę z wygiętym cybuchem i miseczką zamykaną srebrnym wieczkiem. Prostuje się, wyjmuje fajkę z kieszeni kombinezonu, podnosi wieczko, ugniata tytoń w fajce i ssie koniec cybucha, nie zapalając. Z zadumą spogląda na betonową ścianę tamy, na wzgórza, na rozległą równinę. Twarz ma niewzruszenie spokojną.
– Policja musi ich znaleźć – mówi wreszcie. – Policja musi ich znaleźć i wsadzić do więźnia. To robota dla policji.
– Ale policja nie znajdzie ich, jeżeli jej się nie pomoże. Ci ludzie wiedzieli o istnieniu leśnej osady. Jestem pewien, że wiedzieli też to i owo o Lucy. A niby skąd mieliby wiedzieć, gdyby byli w tych stronach zupełnie obcy?