Petrus woli uznać to pytanie za retoryczne. Chowa fajkę do kieszeni, odstawia łopatę i sięga po miotłę.
– To było coś więcej niż kradzież, Petrus – nie daje za wygraną David. – Przyszli tu nie tylko po to, żeby zrabować rzeczy. I nie tylko po to, żeby tak mnie urządzić. – Dotyka palcem bandaży, a potem opatrunku zasłaniającego oko. – Chcieli zrobić coś jeszcze. Wie pan, o co mi chodzi, a jeżeli nie, to na pewno się pan domyśli. Nie może się pan spodziewać, że po tym, co zrobili, Lucy będzie spokojnie żyła tak, jak dawniej. Jestem jej ojcem. Chcę, żeby ich schwytano, postawiono przed sądem i ukarano. Czy to coś złego? Czy to coś złego, że chcę sprawiedliwości? Jest mu wszystko jedno, jakim sposobem wydobędzie z Petrusa odpowiedź – chce ją usłyszeć i już. – Nie, to nic złego.
Przenika go fala gniewu, tak silna, że jest nią zupełnie zaskoczony. Chwyta łopatę i zaczyna wygarniać z dna zbiornika całe płaty zielska i błota, rzucając je przez ramię, ponad mur. Sam tak się nakręcasz, aż w końcu naprawdę się wściekniesz, upomina się w duchu. Przestań! Ale w tym akurat momencie najchętniej złapałby Petrusa za gardło. Gdyby na miejscu mojej córki znalazła się twoja żona – ma ochotę mu powiedzieć – nie ubijałbyś teraz tytoniu w fajeczce i nie ważyłbyś słów tak roztropnie. Gwałt: oto wyraz, który chciałby wydębić od Petrusa. Chciałby usłyszeć, jak Petrus mówi: Tak, to był gwałt. Tak, to było coś oburzającego.
W milczeniu, ramię w ramię kończą robotę. W ten sposób spędza na farmie kolejne dni. Pomaga Petrusowi oczyścić system nawadniający. Nie dopuszcza, żeby ogród zniszczał. Pakuje towar do sprzedania na targu. Pomaga Bev Shaw w klinice. Zamiata podłogę, gotuje posiłki, robi wszystko to, co Lucy robić przestała. Jest zajęty od świtu do zmroku. Oko goi mu się zdumiewająco szybko: już po tygodniu znowu jest sprawne. Gojenie oparzeń zabiera więcej czasu. Lurie długo jeszcze nosi biały czepek na głowie i bandażuje ucho. Odsłonięte wygląda jak nagi, różowy mięczak: nie jest pewien, kiedy odważy się wydać je na łup ludzkich spojrzeń.
Kupuje kapelusz dla ochrony przed słońcem, a trochę i po to, żeby ukryć twarz. Próbuje się oswoić z tym, że wygląda dziwacznie – a nawet gorzej niż dziwacznie, bo odrażająco: dołączył do grona tych żałosnych stworzeń, na które dzieci gapią się na ulicy. – Dlaczego ten facet tak dziwnie wygląda? – zwracają się z pytaniem do swoich matek, które muszą je wtedy uciszać. Do sklepów w Salem jeździ jak najrzadziej, a do Grahamstown tylko w soboty. Stał się nagle odludkiem, zaszył w wiejskiej pustelni. Koniec wędrówki. Choć kochamy najgoręcej, choć księżyca pała moc. Któż mógł przewidzieć, że tak szybko i raptownie skończy się wędrowanie, kochanie! Nie ma powodu sądzić, że o jego i Lucy nieszczęściu krążą już plotki w Kapsztadzie. Nie chce jednak dopuścić, żeby Rosalind usłyszała tę wiadomość w jakiejś przeinaczonej wersji. Dzwoni do niej dwa razy, bez powodzenia. Za trzecim razem telefonuje do biura podróży, w którym pracuje jego była żona. Dowiaduje się, że wyjechała na Madagaskar, zrobić rekonesans; podają mu numer faksu jej hotelu w Antananarivo. Układa komunikat: „Lucy i ja mieliśmy pechową przygodę. Skradziono mi samochód, a przy okazji doszło do szamotaniny i trochę oberwałem. Nic poważnego – oboje jesteśmy zdrowi, chociaż w lekkim szoku. Wolałem dać ci znać, bo a nuż zaczną się plotki. Mam nadzieję, że dobrze się bawisz.” Pokazuje ten list Lucy, żeby go zaaprobowała, a potem daje go Bev Shaw z prośbą o wysłanie. Do Rosalind, do najczarniejszej Afryki. Z Lucy wciąż niedobrze. Dziewczyna czuwa po całych nocach, twierdząc, że nie może zasnąć; za to popołudniami ojciec zastaje ją na kanapie, śpiącą z kciukiem w ustach, jak dziecko. Przestała się interesować jedzeniem: to David musi ją namawiać, żeby jednak coś zjadła, i gotować jakieś nieznane potrawy, bo Lucy nie tyka mięsa. Nie po to tu przyjechał; nie po to, żeby ugrzęznąć na głębokim odludziu i odstraszać demony, niańczyć córkę, troszczyć się o upadającą farmę. Jeśli miał jakikolwiek cel, to raczej ten, żeby samemu wziąć się w garść, zebrać siły. A tymczasem z dnia na dzień coraz bardziej się zatraca. Demony go nie omijają. Miewa swoje własne koszmary: tarza się w łóżku pełnym krwi albo zdyszany, z bezgłośnym krzykiem ucieka przed mężczyzną o twarzy przypominającej jastrzębia, maskę z Beninu, Totha. Pewnej nocy wstaje i w półśnie, w półobłędzie ściąga pościel z łóżka, a nawet odwraca materac wierzchem do spodu, szukając plam. No i ten pomysł z Byronem. Z książek, które przywiózł z Kapsztadu, zostały mu raptem dwa tomy listów – reszta była w bagażniku ukradzionego auta. Biblioteka publiczna w Grahamstown może służyć tylko wyborem wierszy. Ale czy on w ogóle musi jeszcze czytać? Czegóż więcej powinien się dowiedzieć o tym, jak Byron i jego znajoma spędzali czas w dawnej Rawennie? Czy jeszcze nie dojrzał do tego, żeby wymyślić Byrona takiego, jakim był on w rzeczywistości, Byrona i Teresę? Prawdę rzekłszy, już od miesięcy odkłada to na później: odwleka chwilę, gdy będzie musiał stawić czoło pustej stronicy, wydobyć pierwszą nutę, przekonać się, ile jest wart. Ma już w głowie fragmenty miłosnych duetów, linie melodyczne partii wokalnych, sopranu i tenoru, które bez słów mijają się i owijają wokół siebie jak węże. Melodia bez kulminacji, szept gadzich łusek, gadzich gani po marmurowych schodach; a w tle pulsuje baryton poniżonego męża. Czy właśnie tutaj wreszcie ożyje to mroczne trio – nie w Kapsztadzie, lecz w starej Kaffrarii?
Dwie młode owce przez cały dzień stoją uwiązane przy stajni, na kawałku gołej ziemi. David czuje, że ich pobekiwanie, monotonne i nieustanne, zaczyna go w końcu drażnić. Podchodzi do Petrusa, który postawił rower do góry kołami i coś przy nim majstruje.
– Te owce – mówi David. – Nie lepiej by je było uwiązać gdzieś, gdzie mogłyby skubać trawę?
– To owce na przyjęcie – odpowiada Petrus. – W sobotę je zarżnę, bo wydajemy przyjęcie. Oba z Lucy koniecznie musicie przyjść. – Ociera dłonie ze smaru. – Zapraszam was na przyjęcie.
– Na sobotę?
– Tak, w sobotę wydaję przyjęcie. Wielkie przyjęcie.
– Dziękuję. Ale nawet jeżeli owce mają iść pod nóż, nie mogłyby tymczasem poskubać trawy?
W godzinę później wciąż stoją uwiązane w tym samym miejscu i żałośnie beczą. Petrusa nigdzie nie widać. Doprowadzony do ostateczności, Lurie odwiązuje zwierzęta i ciągnie je w stronę zbiornika, nad którym rośnie bujna trawa. Długo piją, a potem bez pośpiechu zaczynają się paść. Są to czarnolice owce rasy perskiej, podobnej wielkości i maści, podobne nawet w ruchach. Zapewne bliźniaczki, od urodzenia przeznaczone na rzeź. No cóż, nic szczególnego. Kiedy ostatnio się zdarzyło, że owca padła ze starości? Owce nie rządzą sobą, ich życie nie jest ich własnością. Istnieją po to, żeby był z nich pożytek, z każdego grama owczych ciał: mięso zjedzą ludzie, kości utrze się na mączkę i nakarmi nią drób. Nic się nie wymknie, może z wyjątkiem pęcherzyka żółciowego, bo jego nikt nie zje. Kartezjusz powinien był na to wpaść. Dusza zawieszona w ciemnej, gorzkiej żółci, ukryta.
– Petrus zaprosił nas na przyjęcie – oznajmia David córce. – Czemu je wydaje?
– Pewnie z okazji nabycia praw do ziemi. Działka oficjalnie przechodzi na jego własność w przyszłym miesiącu, pierwszego. Dla niego to wielki dzień. Powinniśmy przynajmniej na chwilę się pokazać i dać im jakiś prezent.
– Ma zamiar zarżnąć dwie owce. Nigdy bym nie pomyślał, że raptem dwie owce wystarczą.
– Petrus to skąpiradło. Za dawnych czasów przy takiej okazji zarżnęłoby się wołu.
– Nie jestem pewien, czy mi się podoba jego postępowanie. Przywiózł do domu rzeźne zwierzęta, żeby się zapoznały z ludźmi, którzy je zjedzą.