Выбрать главу

– Wam było łatwiej – mówi kobieta. – Mimo wszystkich niesprawiedliwości systemu wiedzieliście przynajmniej, na czym stoicie.

– Wam? Jakim „wam”?

– Waszemu pokoleniu. A teraz ludzie sami decydują, których praw chcą przestrzegać, a które łamać. Po prostu anarchia. I jak tu wychowywać dzieci w takim chaosie?

Na imię jej Dawn. Na drugiej randce wstępują do jego domu i idą do łóżka. Zupełna klapa. Kobieta pręży się i drze pazurami, żeby się bardziej nakręcić, pieni się z podniecenia, które w sumie go tylko odstręcza. On pożycza jej grzebień i odwozi ją z powrotem na uczelnię. Potem robi uniki, starając się omijać jej biuro, kiedy wie, że ona tam jest. Kobieta odpowiada zranioną miną, a potem go ignoruje. Powinien dać sobie z tym spokój, wycofać się z gry. Zastanawia się, ile właściwie miał lat Orygenes, kiedy się wykastrował? Może nie najwdzięczniejsze to rozwiązanie, ale starzenie się też nie jest wdzięcznym zajęciem. Człowiek przynajmniej oczyszcza pole, żeby się skupić na właściwym zadaniu starców: na przygotowaniach do śmierci. Czy można spytać o to lekarza? Musi to być dosyć prosta operacja: raz po raz przeprowadza się ją na zwierzętach, a im to jakoś specjalnie nie szkodzi, jeśli pominąć lekki osad smutku. Odcięcie, podwiązanie: kto ma pewną rękę i minimum flegmy, przy miejscowym znieczuleniu potrafiłby zapewne zoperować się sam, według podręcznika. Mężczyzna na krześle, który robi sobie ciach-ciach: niepiękny widok, ale z pewnego punktu widzenia wcale nie brzydszy niż widok tego samego mężczyzny gimnastykującego się na kobiecym ciele.

Jest jeszcze Soraya. Powinien zamknąć ten rozdział. Tymczasem zleca agencji detektywistycznej ustalenie namiarów kobiety. Już po kilku dniach zna jej prawdziwe imię, adres i numer telefonu. Dzwoni o dziewiątej rano, kiedy męża ani dzieci nie powinno być w domu.

– Soraya? – mówi. – Tu David. Co u ciebie? Kiedy cię znowu zobaczę?

Długa chwila ciszy.

– Nie wiem, kim pan jest – odpowiada w końcu kobieta. – Napastuje mnie pan w moim własnym domu. Rządzę, żeby pan tu nigdy więcej nie dzwonił, nigdy.

Rządzę. Chciała powiedzieć „żądam”. Jest zaskoczony ostrością jej tonu: przedtem nic nie wskazywało na to, że potrafiłaby tak się odezwać. Ale czego może spodziewać się drapieżnik, kiedy wedrze się do nory lisicy, do gniazda jej szczeniąt? Odkłada słuchawkę. Czuje przelotny cień zazdrości na myśl o jej mężu, którego nigdy nie widział. Bez czwartkowych interludiów tygodnie są płaskie jak pustynia. W niektóre dni nie wie, co ze sobą począć. Więcej teraz przesiaduje w uczelnianej bibliotece, czytając o szerokim kręgu osób z otoczenia Byrona – wszystko co mu wpadnie w ręce – i uzupełniając notatki, których ma już dwie grube teczki. Lubi ciszę, jaka panuje późnym popołudniem w czytelni, lubi też potem wracać pieszo do domu: rześkie zimowe powietrze, wilgotne, lśniące ulice. W pewien piątek właśnie tak wraca, dłuższą trasą przez stare ogrody uniwersyteckie, gdy nagle w alejce przed sobą spostrzega jedną ze swoich studentek, Melanie Isaacs. Właśnie z jej grupą ma zajęcia z romantyzmu. Nie najlepsza studentka, ale i nie najgorsza: zdolna, tyle że mało przejęta tematem. Dziewczyna wlecze się noga za nogą; on wkrótce ją dogania.

– Hej – mówi.

Ona kiwa głową i odpowiada uśmiechem, raczej chytrym niż nieśmiałym. Drobna i chuda, krótko ostrzyżona brunetka o kościach policzkowych szerokich prawie jak u Chinki i wielkich, ciemnych oczach. Zawsze się ubiera w sposób zwracający uwagę. Dziś ma na sobie minispódniczkę bordo, beżowy sweter i czarne legginsy; złote okucia paska harmonizują ze złotymi kulkami kolczyków. Jest nią lekko zauroczony. Nic wielkiego: prawie co semestr zadurza się w którejś ze swoich podopiecznych. Kapsztad: miasto obfitujące w piękno, w piękności. Czy ona wie, że ją sobie upatrzył? Pewnie tak. Kobiety są na to wrażliwe, czują ciężar pożądliwego spojrzenia.

Pogoda jest deszczowa; w rynsztokach wzdłuż alejki szemrze woda.

– Moja ulubiona pora roku, ulubiona pora dnia – mówi on. – Mieszka pani gdzieś w tej dzielnicy?

– Po tamtej stronie. Wynajmuję mieszkanie do spółki.

– Wychowała się pani w Kapsztadzie?

– Nie, w George.

– Mieszkam niedaleko stąd. Da się pani zaprosić na drinka?

Chwila ostrożnego milczenia.

– Dobrze. Ale muszę wrócić przed pół do ósmej.

Z ogrodów wchodzą do spokojnej dzielnicy willowej, do której przed dwunastoma laty wprowadził się z Rosalind. Odkąd się rozwiedli, mieszka tu sam.

Otwiera kluczem najpierw furtkę, później drzwi, i wpuszcza dziewczynę do środka. Zapala kilka lamp, bierze od niej torbę. W jej włosach widać krople deszczu. On patrzy z nieukrywanym zachwytem. Ona spuszcza oczy z tym samym co przedtem uśmiechem, wymijającym, może nawet odrobinę kokieteryjnym. On idzie do kuchni, otwiera butelkę Meerlustu, wyjmuje herbatniki i ser. Kiedy wraca do pokoju, dziewczyna stoi przy regale z książkami i przechyliwszy głowę, czyta tytuły. Gospodarz puszcza muzykę – kwintet klarnetowy Mozarta. Wino, muzyka: rytuał, który mężczyźni i kobiety odgrywają między sobą. W rytuałach nie ma nic złego – wymyślono je, żeby ułatwić niezręczne etapy przejściowe. Ale dziewczyna, którą sprowadził do domu, nie dość, że młodsza o trzydzieści lat, jest w dodatku studentką, jego własną studentką, wychowanką. Cokolwiek teraz między nimi zajdzie, potem będą musieli znowu się spotkać w rolach nauczyciela i uczennicy. Czy jest na to przygotowany?

– Podobają się pani ćwiczenia?

– Lubię Blake’a. Podobał mi się Wonderhorn.

– Wunderhorn.

– Ale nie przepadam za Wordsworthem.

– Nie powinna mi pani tego mówić. Wordsworth jest jednym z moich mistrzów.

To prawda. Jak sięga pamięcią, harmonie Preludium zawsze rozbrzmiewały echem w jego wnętrzu.

– Może pod koniec kursu bardziej się na nim poznam. Może wejdzie mi w krew.

– Może. Chociaż z moich własnych doświadczeń wynika, że poezja przemawia do człowieka albo od pierwszego wejrzenia, albo wcale. Błyskawiczne objawienie i równie błyskawiczna reakcja. Jak piorun. Jak zakochanie.

Jak zakochanie. Czy dzisiejsza młodzież jeszcze się zakochuje? A może to już przestarzały mechanizm, zbędny i dziwaczny, jak napęd parowy? Mężczyzna czuje, że nie jest na bieżąco, nie nadąża. Mógł nawet nie zauważyć, że zakochiwanie się zdążyło pięć razy wyjść z mody i wrócić do łask.

– Pani też pisze wiersze? – pyta.

– Owszem, pisałam, póki byłam w szkole. Niezbyt dobre. Teraz już nie mam czasu.

– A czymś się pani pasjonuje? Ma pani jakieś pasje literackie?

Dziewczyna marszczy brwi, słysząc to dziwne słowo.

– Na drugim roku przerabialiśmy Adrienne Rich i Toni Morrison. No i Alice Walker. Dosyć mnie to nawet wciągnęło. Ale nie żeby zaraz pasja.

A więc nie trafił na pasjonatkę. Czyżby w ten nader zawoalowany sposób próbowała go zniechęcić?

– Przyrządzę naprędce jakąś kolację – mówi. – Zje pani ze mną? Coś bardzo prostego.

Dziewczyna się waha.

– No, niech się pani zgodzi!

– Dobrze. Ale najpierw muszę zatelefonować.

Rozmowa trwa dłużej, niż się spodziewał. Siedząc w kuchni, słyszy szepty, przerywane chwilami ciszy.

– Jakie ma pani plany zawodowe?

– Chcę się zająć reżyserią i scenografią. Robię dyplom z teatru.

– A czemu chodzi pani na ćwiczenia z poezji romantycznej?

Dziewczyna zastanawia się, marszcząc nos.

– Wybrałam je głównie ze względu na atmosferę – mówi w końcu. – Nie chciałam znowu przerabiać Szekspira. Przerabiałam go w zeszłym roku.

Kolacja jest rzeczywiście prosta: makaron wstążki z anchois i sosem grzybowym. Krojenie grzybów powierzył dziewczynie, która poza tym tylko siedzi bezczynnie na taborecie i patrzy, jak gospodarz gotuje. Jedzą w jadalni; otwierają drugą butelkę wina. Melanie je bez zahamowań. Ma zdrowy apetyt jak na tak filigranową osóbkę.

– Zawsze pan sam sobie gotuje? – pyta.

– Mieszkam sam. Jeżeli nie ugotuję, nikt mnie nie wyręczy.

– Nienawidzę gotowania. Pewnie powinnam się nauczyć.

– Dlaczego? Skoro naprawdę tak pani nie cierpi gotować, proszę wyjść za mężczyznę, który gotuje.

Razem kontemplują ten obrazek: młoda mężatka, ekscentrycznie ubrana, z krzykliwą biżuterią, zamaszyście wchodzi drzwiami od frontu, węsząc niecierpliwie; jej mąż, bezbarwny Pan Poczciwiec, przewiązany fartuchem, stoi w zaparowanej kuchni i miesza coś w garnku. Zamiana róclass="underline" temat na mieszczańską komedię.

– To już wszystko – mówi mężczyzna, kiedy opróżnili salaterkę. – Deseru nie będzie, chyba że ma pani ochotę na jabłko albo na jogurt. Przepraszam. Nie wiedziałem, że będę miał gościa.

– I tak było miło – odpowiada ona, po czym dopija wino i wstaje.

– Proszę jeszcze nie odchodzić.

Bierze ją za rękę i prowadzi w stronę kanapy.

– Chcę pani coś pokazać. Lubi pani taniec? Nie żeby samej tańczyć, tylko oglądać. – Wsuwa kasetę do odtwarzacza. – Ten film nakręcił niejaki Norman McLaren. Dawno temu. Znalazłem go w wypożyczalni. Ciekawe, jaki się pani wyda. Siedzą obok siebie i patrzą. Na pustej scenie dwoje tancerzy stawia kroki przed stroboskopową kamerą. Widmowe ślady ich ruchów suną za nimi wachlarzem jak odciśnięty w powietrzu łopot skrzydeł. Pierwszy raz widział ten film przed ćwierćwieczem, ale wciąż jest urzeczony: chwilowe „teraz” i ciągnąca się za tą teraźniejszością przeszłość, obie ulotne, schwytane w tę samą przestrzeń. Chciałby, żeby dziewczyna też dała się urzec. Ale czuje jej obojętność. Kiedy film się kończy, dziewczyna wstaje i zaczyna się przechadzać po pokoju. Podnosi klapę pianina, uderza środkowe C.

– Gra pan? – pyta.

– Trochę.

– Klasykę czy jazz?

– Niestety, jazzu nie gram.

– Zagra mi pan coś?

– Nie teraz. Wyszedłem z wprawy. Kiedy indziej, jak już się lepiej poznamy.

Ona zagląda do jego pracowni.

– Mogę rzucić okiem? – pyta.

– Proszę zapalić światło.

On puszcza kolejną płytę: sonaty Scarlattiego, kocia muzyka.

– Ma pan mnóstwo książek o Byronie – mówi dziewczyna, wracając. – To pański ulubieniec?

– Piszę coś o nim. O jego pobycie we Włoszech.

– Umarł młodo?

– Miał trzydzieści lat. Oni wszyscy młodo umierali. Albo milkli. Albo wariowali i trafiali pod klucz. Ale Byron nie umarł we Włoszech, tylko w Grecji. Pojechał do Włoch, żeby uciec przed skandalem, i na stałe tam osiadł. Ustatkował się. Przeżył swój ostatni wielki romans. Wielu Anglików jeździło wtedy do Włoch. Wierzyli, że Włosi wciąż jeszcze są blisko własnej natury. Mniej skrępowani konwenansem, bardziej namiętni. Dziewczyna robi kolejną rundę po pokoju.

– To pańska żona? – pyta, zatrzymując się przed zdjęciem w ramce, które stoi na stoliku.

– Matka. Zdjęcie z młodości.

– Jest pan żonaty?

– Byłem. Dwa razy. Ale teraz nie jestem.

Nie mówi: teraz musi mi wystarczyć to, co się samo nawinie. Nie mówi: teraz muszą mi wystarczyć kurwy.

– Mogę panią poczęstować likierem?

Dziewczyna nie ma ochoty na likier, ale pozwala wlać sobie do kawy trochę whisky. Popija drobnymi łyczkami, a on pochyla się ku niej i dotyka jej policzka.

– Jest pani bardzo piękna – mówi. – Spróbuję panią namówić na małe szaleństwo. – Znowu jej dotyka. – Proszę zostać u mnie na noc.

Ona mierzy go niewzruszonym spojrzeniem znad krawędzi filiżanki.

– Dlaczego?

– Bo powinna pani.

– Dlaczego powinnam?

– Dlaczego? Dlatego, że uroda kobiety nie jest jej wyłączną własnością, lecz częścią bogactwa, które przynosi ona ze sobą na świat. Ma obowiązek dzielić się tym bogactwem.

Jego dłoń wciąż dotyka jej policzka. Dziewczyna nie odsuwa się, ale i nie ulega.

– A jeżeli już się nim dzielę? – pyta trochę jakby z zapartym tchem. Zawsze to jednak podnieca, kiedy jest się obiektem zalotów: podnieca, sprawia przyjemność.

– W takim razie powinna się pani dzielić szczodrzej.

Gładkie słowa, stare jak sama sztuka uwodzenia. Ale w tej akurat chwili on naprawdę w nie wierzy. Dziewczyna nie należy tylko do siebie. Piękno nie jest swoją wyłączną własnością.

– Od istot przecudnych łakniemy hojności – recytuje – iżby róża urody nigdy nie uwiędła.

Złe posunięcie. Jej uśmiech nie jest już figlarny i ruchliwy jak przed chwilą. Pentametr, którego kadencją niegdyś tak gładko sunęły wężowe słowa, teraz stwarza jedynie dystans. Mężczyzna przedzierzgnął się z powrotem w nauczyciela, dzierżawcę ksiąg, strażnika skarbów kultury. Dziewczyna odstawia filiżankę.

– Muszę już iść, ktoś na mnie czeka.

Chmury się rozwiały, świecą gwiazdy.

– Piękna noc – mówi on, otwierając kluczem ogrodową furtkę. Dziewczyna nie spogląda w górę. – Odprowadzić panią do domu?

– Nie.

– No to nie. Dobrej nocy. – Wyciąga ręce i obejmuje ją. Przez moment czuje na swoich żebrach dotyk jej drobnych piersi.

Potem dziewczyna wymyka mu się i znika.