Выбрать главу

W obłoku milczenia Lurie wraca do stajni, gdzie czeka na niego Lucy.

– Chodźmy – mówi David.

Goście rozstępują się przed nimi. Nie mają już przyjaznych min. Lucy zapomniała latarki: po ciemku zbaczają z drogi; dziewczyna musi zdjąć buty; brnąc przez kartoflane pole wracają do domu. Lurie ma już w ręku słuchawkę, ale Lucy go powstrzymuje.

– Nie, David, nie rób tego – mówi. – Petrus nic tu nie zawinił. Jeżeli zadzwonisz na policję, popsujesz mu cały wieczór. Bądź rozsądny.

David jest zdumiony, tak bardzo zdumiony, że zwraca się przeciwko córce.

– Na miłość boską, jak możesz mówić, że Petrus nie zawinił? W ten czy inny sposób to on ściągnął tu tamtych trzech. I jeszcze ośmiela się znowu ich zapraszać. Niby czemu miałbym być rozsądny? Naprawdę, Lucy, nic a nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Nie rozumiem, czemu nie oskarżyłaś ich o to, co rzeczywiście zrobili, i czemu teraz osłaniasz Petrusa. On wcale nie jest niewinny. Jest z nimi.

– Nie krzycz na mnie, David. To moje życie. To ja muszę tu żyć. Wszystko, co mnie spotkało, jest moją sprawą, moją i tylko moją, a nie twoją, i jeżeli do czegokolwiek mam prawo, to do tego, żeby się nie poddawać takiemu przesłuchaniu, jak w tej chwili, nie musieć się usprawiedliwiać – przed tobą ani przed nikim innym. A Petrus nie jest jakimś tam najmitą, którego mogę wylać, bo moim zdaniem zadaje się z nieodpowiednimi ludźmi. To już przeszłość, przeminęło z wiatrem. Jeżeli chcesz zadrzeć z Petrusem, najpierw się upewnij, czy rzeczywiście znasz prawdę. Nie możesz wezwać policji. Nie pozwolę na to. Zaczekaj do rana. Zaczekaj, aż Petrus opowie ci swoją wersję tej całej historii.

– Ale ten chłopak tymczasem zniknie!

– Nie zniknie. Petrus go zna. A zresztą tu, na Wschodnim Przylądku, nikt nie znika. Tutaj to się po prostu nie zdarza.

– Lucy, Lucy, błagam cię! Chcesz wynagrodzić dawne krzywdy, ale nie tędy droga. Jeżeli teraz nie upomnisz się o swoje prawa, nigdy już nie będziesz mogła podnieść głowy. Równie dobrze możesz spakować walizki i wyjechać. A jeżeli delikatność nie pozwala ci dzisiaj wezwać policji, to w ogóle nie powinniśmy byli jej w to mieszać, tylko siedzieć cicho i czekać na następny napad. Albo sami poderżnąć sobie gardła.

– Przestań, David! Nie potrzebuję przed tobą się bronić. Przecież ty nawet nie wiesz, co się właściwie stało.

– Nie wiem?

– Nie, nie masz najmniejszego pojęcia. Uspokój się i zastanów. A co do policji, to ci tylko przypomnę, dlaczego w ogóle ją wezwaliśmy: ze względu na ubezpieczenie. Zameldowaliśmy o napadzie, bo inaczej nie dostalibyśmy odszkodowania.

– Zdumiewasz mnie, Lucy. To zwykła nieprawda i dobrze o tym wiesz. A co do Petrusa, powtarzam: jeżeli w tym momencie się ugniesz, jeżeli nie podołasz, nigdy w życiu sobie tego nie darujesz. Jesteś zobowiązana wobec siebie, wobec przyszłości, wobec swojej godności osobistej. Pozwól mi zadzwonić po policję. Albo sama zadzwoń.

– Nie.

„Nie”: to jej ostatnie słowo. Idzie do swojego pokoju, zamyka Luriemu drzwi przed nosem, odgradza się od niego. Krok za krokiem, tak nieuchronnie, jakby byli małżeństwem, oddalają się od siebie i David nic na to nie poradzi. Nawet ich kłótnie przybrały ton sprzeczek między mężem i żoną, którzy znaleźli się w pułapce i nie mają z niej dokąd umknąć. Jakże Lucy musi żałować, że z nią zamieszkał! Na pewno marzy, żeby się wyniósł – im szybciej, tym lepiej. Ale ona też prędzej czy później będzie musiała się stąd wynieść. Jako samotna kobieta na farmie nie ma przed sobą przyszłości – to przecież jasne. Nawet dni Ettingera, mimo ze wyposażył się w broń, drut kolczasty i systemy alarmowe, są policzone. Jeśli Lucy ma chociaż odrobinę rozumu, wycofa się, zanim spotka ją los gorszy niż śmierć. Ale ona oczywiście nie da za wygraną. Jest uparta, no i cała pogrążona w tym życiu, które sama sobie wybrała. Lurie wymyka się z domu. Ostrożnie stąpając w ciemnościach, podchodzi do stajni od tyłu. Wielkie ognisko wygasło, muzyka umilkła. Grupka ludzi stoi przy tylnych drzwiach, dość szerokich, żeby zmieścił się w nich traktor. Lurie ponad ich głowami zagląda do wnętrza. Pośrodku stajni stoi jeden z gości, mężczyzna w średnim wieku, z ogoloną głową i byczym karkiem. Ma na sobie ciemny garnitur, a wokół szyi złoty łańcuch, na którym wisi medal wielkości pięści: właśnie takie medale wręczano tubylczym wodzom jako symbole ich urzędu. Symbole produkowane hurtem w jakiejś odlewni w Coventry czy w Birmingham; po jednej stronie skwaszony proficlass="underline" Wiktoria, regina et imperatrix; po drugiej – antylopy gnu albo ibisy w butnych pozach. Medale dla wodzów Rozsyłane po całym imperium: do Nagpuru, na Fidżi, na Złote Wybrzeże, do Kaffrarii. Mężczyzna przemawia, wygłasza krągłe okresy, które wznoszą się i opadają. Lurie nie ma pojęcia, co tamten mówi, ale od czasu do czasu następuje pauza, a potem rozlega się przytwierdzający pomruk słuchaczy, wśród których – młodych i starych – panuje chyba nastrój spokojnej satysfakcji. Lurie rozgląda się. Chłopak stoi nieopodal, tuż za progiem, po wewnętrznej stronie. Omiata Davida nerwowym spojrzeniem. Inni także kierują ku niemu wzrok: ku temu obcemu, niedopasowanemu. Mężczyzna z medalem marszczy brwi, przez chwilę się waha, podnosi głos. Luriemu wcale nie przeszkadza ich zainteresowanie. Niech wiedzą, że jeszcze tu jestem, myśli, niech wiedzą, że nie przyczaiłem się we dworze. A jeżeli im to popsuje radość ze spotkania, no to najwyżej. Sięga ręką do białego czepka. Po raz pierwszy cieszy się, że go ma, że go nosi na własnej głowie.

Nazajutrz przez cały ranek Lucy go unika. Do spotkania z Petrusem, które obiecała, nie dochodzi. Aż tu po południu sam Petrus puka do kuchennych drzwi, w roboczych butach i w kombinezonie. Pora kłaść rury, mówi rzeczowo, jakby nigdy nic. Postanowił przeciągnąć rury z PCV od zbiornika z wodą do miejsca, gdzie zamierza zbudować swój nowy dom; dwieście metrów odległości. Chciałby pożyczyć narzędzia, i czy David pomógłby mu dopasować regulator?

– Nie znam się na regulatorach. Nie znam się na hydraulice – odpowiada Lurie. Nie ma najmniejszej ochoty pomagać Petrusowi.

– To nie hydraulika – mówi tamten. – To tylko kładzenie rur. Wystarczy przeciągnąć rury.

Kiedy idą w stronę tamy, Petrus opowiada o różnych rodzajach regulatorów, o zaworach ciśnieniowych i złączach; wymawia te słowa kwieciście, popisując się znajomością rzeczy. Mówi, że nowa rura będzie musiała przejść przez ziemię Lucy; dobrze, że Lucy się zgodziła. Jest „przyszłościowa”.

– To przyszłościowa pani, a nie przeszłościowa.

O przyjęciu ani o chłopaku z rozbieganymi oczami nie wspomina. Jakby całe to zdarzenie w ogóle nie miało miejsca. Wkrótce się wyjaśnia, jaka rola przypadnie Luriemu podczas pracy przy tamie. Potrzebny jest Petrusowi wcale nie w charakterze doradcy od hydrauliki czy kładzenia rur, lecz jako pomagier, który coś potrzyma, poda narzędzia – właściwie zwykły handlanger. Nie ma nic przeciwko temu. Petrus dobrze pracuje i obserwując go, można się sporo nauczyć. Sęk w tym, że Lurie zdążył już trochę się zniechęcić do samego Petrusa. Ten ględzi o swoich planach, a David okazuje mu rosnącą oziębłość. Nie chciałby wylądować razem z nim na bezludnej wyspie. A już z całą pewnością nie chciałby być żoną tego władczego typa. Na oko sądząc, młoda żona jest chyba szczęśliwa, ale ciekawe, jakie historie miałaby do opowiedzenia starsza. Wreszcie nie wytrzymuje i przerywa potok słów Petrusa.

– Ten młody człowiek, co był u ciebie wczoraj wieczorem. – mówi. – Jak on się nazywa i gdzie teraz jest?

Petrus zdejmuje czapkę i ociera czoło. Akurat dziś paraduje w czapce z daszkiem i ze srebrnym godłem Południowoafrykańskich Kolei i Portów. Ma chyba całą kolekcję nakryć głowy.