Выбрать главу

– Widzisz, David – zaczyna, marszcząc brwi. – Powiedziałeś, że on złodziej, a to bardzo ciężki zarzut. Chłopak strasznie o to na ciebie zły. Tak wszystkim mówi. A ja muszę dopilnować, żeby był spokój. Więc i dla mnie to bardzo ciężki układ.

– Wierz mi, Petrus, nie mam zamiaru wplątywać cię w tę sprawę. Powiedz mi tylko, jak chłopak się nazywa i gdzie go można znaleźć, a ja przekażę te dane policji. Później pozostanie nam tylko czekać, aż policja przeprowadzi dochodzenie i odda go razem z jego kumplami w ręce sprawiedliwości. Ani ty, ani ja nie będziemy w to wplątani. O wszystkim zadecyduje sąd. Petrus przeciąga się, wystawiając twarz ku słońcu.

– Przecież z ubezpieczenia dostaniesz nowy samochód – mówi.

Czy to pytanie? Czy raczej oświadczenie? Jaką właściwie grę prowadzi Petrus?

– Z ubezpieczenia nie dostanę nowego samochodu – tłumaczy Lurie, siląc się na cierpliwość. – Nawet przyjmując, że firma ubezpieczeniowa jeszcze nie zbankrutowała, chociaż w całym kraju tyle aut pada łupem złodziei, to i tak da mi tylko część sumy, na którą sama wyceni mój stary wóz. Czyli za mało na nowy. A zresztą chodzi o zasadę. Nie możemy powierzyć wymiaru sprawiedliwości firmom ubezpieczeniowym. To nie ich sprawa.

– Ale od chłopaka nie wydostaniesz swojego starego auta. On nie może ci go oddać. Nawet nie wie, gdzie jest twoje stare auto. Przepadło i tyle. Najlepiej kup sobie nowe za pieniądze z ubezpieczenia, to znowu będziesz miał czym jeździć.

Jakim sposobem zabrnął w tę ślepą uliczkę? Próbuje od innej strony.

– Pozwól, że spytam, Petrus, czy ten chłopak to jakiś twój krewny?

– A właściwie dlaczego – ciągnie tamten, ignorując pytanie – chcesz go zaciągnąć na policję? On za młody, żeby go wsadzić do więźnia.

– Może stanąć przed sądem, jeżeli ma osiemnaście lat. A choćby i szesnaście.

– Nie, nie ma osiemnastu.

– Skąd wiesz? Na moje oko ma osiemnaście, nawet więcej.

– Wiem, wiem! To jeszcze chłopiec, nie może iść do więźnia, podług prawa, takiego chłopca nie można zamknąć we więźniu, trzeba go puścić!

Petrus najwidoczniej uważa, że to rozstrzygający argument. Ociężale przyklęka na jedno kolano i zaczyna instalować złączkę przy rurze wylotowej.

– Petrus, moja córka chce być dobrą sąsiadką. Dobrą obywatelką i dobrą sąsiadką. Kocha Wschodni Przylądek. Chce tu sobie ułożyć życie i ze wszystkimi się dogadać. Ale jakie ma szansę, skoro w każdej chwili mogą ją napaść zbiry, którym potem wszystko ujdzie płazem? Nie mów, że nie rozumiesz!

Petrus usiłuje dopasować złączkę. W skórze na jego dłoniach widać głębokie, chropawe pęknięcia; przy pracy cicho postękuje; nic nie wskazuje na to, że usłyszał choćby jedno słowo.

– Lucy nic tu nie grozi – oświadcza nagle. – Nic jej nie będzie. Możesz ją zostawić samą, jest bezpieczna.

– Ależ co ty mówisz, Petrus, wcale nie jest bezpieczna! To przecież jasne. Wiesz, co tu się stało dwudziestego pierwszego.

– Tak, wiem, co się stało. Ale teraz już wszystko w porządku.

– Kto mówi, że wszystko w porządku?

– Ja.

– Ty to mówisz? I ty będziesz ją chronił?

– Będę.

– Tamtym razem jej nie uchroniłeś.

Petrus powleka rurę grubszą warstwą smaru.

– Twierdzisz, że wiesz, co się stało, ale wtedy jej nie uchroniłeś – powtarza David. – Wyjechałeś, zaraz potem przyszli tamci trzej dranie, a teraz zaczyna wyglądać na to, że jeden z nich to twój kumpel. I co ja mam sobie myśleć?

Nigdy jeszcze nie był tak bliski tego, żeby wprost oskarżyć Petrusa. Ale właściwie czemu miałby się hamować?

– Chłopak nic nie winien – oświadcza Petrus. – On nie kryminalista. Nie złodziej.

– Mówię nie tylko o kradzieży. Popełniono tu jeszcze inne przestępstwo, znacznie cięższe. Skoro twierdzisz, że wiesz, co się stało, musisz też wiedzieć, co mam na myśli.

– On nic nie winien. Jest za młody. Jedna wielka pomyłka i tyle.

– Wiesz to na pewno?

– Wiem.

Rura weszła na miejsce. Petrus nakłada i zaciska obejmę, po czym wstaje, prostuje grzbiet.

– Ja wiem – powtarza. – Mówię ci. Wiem.

– Wiesz. Znasz przyszłość. Jak mogę z tym dyskutować? Powiedziałeś swoje. Jestem ci tu jeszcze potrzebny?

– Nie, została sama łatwa robota, muszę tylko wkopać rurę w ziemię.

Pomimo wiary Petrusa w system ubezpieczeniowy nic się nie posuwa w sprawie meldunku, który złożył Lurie. A on bez samochodu czuje się na farmie jak w pułapce.

Pewnego popołudnia w klinice wywnętrza się przed Bev Shaw.

– Lucy i ja nie żyjemy ze sobą w zgodzie – mówi. – Zresztą chyba nic dziwnego. Rodzice i dzieci nie są stworzeni do tego, żeby mieszkać razem. W normalnej sytuacji już dawno bym wrócił do Kapsztadu. Ale nie mogę zostawić Lucy samej na farmie. Nie jest tam bezpieczna. Próbuję ją namówić, żeby przekazała opiekę nad farmą Petrusowi i wzięła sobie urlop. Ale nie chce mnie słuchać.

– Dzieci trzeba w pewnym momencie wypuścić z rąk, David. Nie możesz wiecznie czuwać nad Lucy.

– Wypuściłem ją z rąk już dawno temu. Zawsze byłem najmniej opiekuńczym z ojców. Ale teraz jest inna sytuacja, obiektywnie niebezpieczna dla Lucy. Wyraźnie nam to uzmysłowiono.

– Wszystko będzie dobrze. Petrus się nią zaopiekuje.

– Petrus? A jaki on ma w tym interes, żeby nią się opiekować?

– Nie doceniasz go. Harował jak niewolnik, kiedy urządzał jej ogród. Bez Petrusa nigdy by nie osiągnęła tego, co ma. Nie twierdzę, że zawdzięcza mu wszystko, ale na pewno sporo.

– Niewykluczone. Pytanie, ile Petrus zawdzięcza Lucy? – To poczciwy facet. Możesz na nim polegać.

– Polegać na Petrusie? On nosi brodę, pali fajkę i chodzi z laską, więc uważasz go za staroświeckiego Kafra. Ale rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Petrus wcale nie jest staroświeckim Kafrem, a tym bardziej poczciwym facetem. Moim zdaniem nie może się doczekać, kiedy Lucy wreszcie zwinie interes. Jeżeli chcesz dowodów, spójrz choćby na to, co spotkało ją i mnie. Petrus może i nie był pomysłodawcą, ale nie sposób zaprzeczyć, że przymknął oko, że nas nie ostrzegł, że postarał się w porę ulotnić.Jego zajadłość zdumiewa Bev Shaw.

– Biedna Lucy – szepcze kobieta. – Tyle wycierpiała! – Wiem, co wycierpiała. Byłem przy tym. Spogląda na niego rozszerzonymi oczami.

– Ależ skąd, David, nie byłeś. Sama mi powiedziała. Nie byłeś przy tym.

Nie byłeś przy tym. Nie wiesz, co się stało. Jest zaskoczony. Niby gdzie go nie było – zdaniem Bev Shaw, zdaniem Lucy? W pokoju, w którym intruzi dopuszczali się okropności? Czy tym kobietom się zdaje, że on nie wie, czym jest gwałt? Czy im się zdaje, że nie cierpiał wraz z córką? Cóż takiego mógł zobaczyć na własne oczy oprócz tego, co sam potrafi sobie wyobrazić? A może myślą, że gdy chodzi o gwałt, żaden mężczyzna nie umie postawić się w sytuacji kobiety? Jakkolwiek brzmi prawdziwa odpowiedź, jest oburzony, że traktują go jak obcego. Kupuje mały telewizor na miejsce tego, który skradziono. Wieczorami, po kolacji, on i Lucy siadają obok siebie na kanapie i oglądają wiadomości, a potem film czy inną rozrywkę, jeśli jest do wytrzymania. To prawda, że jego wizyta trwa już zbyt długo – oboje tak uważają. Znużyło go mieszkanie w walizce, nieustanne nasłuchiwanie, czy na ścieżce nie chrzęści żwir. Chciałby znów siedzieć za własnym biurkiem, spać we własnym łóżku. Ale Kapsztad jest daleko, prawie jak w innym kraju. Pomimo rad Bev, pomimo zapewnień Petrusa, pomimo uporu córki, Lurie nie dojrzał jeszcze do tego, żeby ją porzucić na pastwę losu. Tu właśnie mieszka, przynajmniej chwilowo: tu i teraz. Zdążył już zupełnie odzyskać wzrok w oparzonym oku. Skóra na głowie też się goi – nie trzeba już nakładać na nią natłuszczonych opatrunków. Tylko ucho wymaga jeszcze codziennych zabiegów. A zatem czas naprawdę leczy wszystkie rany. U Lucy też zapewne trwa proces leczenia, a jeśli nie leczenia, to przynajmniej zapominania: wspomnienie fatalnego dnia zabliźnia się, obrasta ziarniną, która spowija je i zapieczętowuje, aż kiedyś dziewczyna będzie mogła wreszcie powiedzieć: wtedy, kiedy nas „obrabowano” – i rzeczywiście pamiętać wyłącznie rabunek.