Выбрать главу

Stara się spędzać dnie na dworze, żeby w domu Lucy mogła swobodniej odetchnąć. Pracuje w ogrodzie; kiedy ogarnia go zmęczenie, siada przy tamie, obserwując sukcesy i porażki kaczej rodziny, posępnie rozmyślając nad projektem Byron. Nie robi postępów. Łapie tylko oderwane fragmenty. Pierwsze słowa pierwszego aktu nadal stawiają opór; pierwsze nuty wciąż są nieuchwytne jak pasma dymu. Chwilami obawia się, że osoby dramatu, które od ponad roku towarzyszą mu niczym widma, zaczynają rozpływać się w nicości. Nawet najbardziej powabna z nich – Margarita Cogni, którą pragnąłby usłyszeć, miotającą namiętnym kontraltem obelgi pod adresem Teresy Guiccioli, tej suki, kochanicy Byrona – też się wymyka. Ich strata napełnia go rozpaczą, szarą, jednostajną i w sumie błahą jak ból głowy. Kiedy tylko może, jeździ do kliniki Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i robi wszystko, co nie wymaga żadnych umiejętności: karmi, sprząta, myje podłogi.

W klinice zajmują się głównie psami, rzadziej kotami: dla zwierząt gospodarskich D Village posiada, zdaje się, swoją własną weterynaryjną mądrość, własną farmakopeę, własnych uzdrowicieli. Psy trafiają do kliniki chore na nosówkę, z połamanymi łapami, z zainfekowanymi ukąszeniami, ze świerzbem, z objawami zaniedbania, dobrotliwego lub złośliwego; trafiają tu ze starości, z niedożywienia, z pasożytami jelit, głównie jednak przez własną nadmierną płodność. Jest ich po prostu za dużo. Kiedy ludzie przywożą psa, nie mówią wprost: „Przywiozłem go, żebyście go zabili”, ale tego właśnie oczekuje się od personelu: że zrobi z psem porządek, usunie go ze świata, wyprawi w niepamięć. To, czego się w istocie wymaga, to Losung (niemiecki zawsze usłużnie podsunie odpowiednio neutralną abstrakcję): sublimacja, taka jak wtedy, gdy z wody sublimuje się alkohol i nie pozostaje żaden osad ani smak. Toteż w niedzielne popołudnia drzwi kliniki zamyka się na klucz, a potem Lurie pomaga Bev Shaw losen te psiska, które w danym tygodniu uznano za nadliczbowe. Jednego po drugim wybiera z boksu na tyłach budynku i prowadzi albo niesie do gabinetu. Każdemu z nich w jego ostatnich minutach Bev poświęca bezgraniczną uwagę: głaszcze, przemawia, próbuje ułatwić odejście. Jeśli psy rzadko ulegają tym czarom, to dlatego, że przeszkadza im obecność Davida, który wydziela nieodpowiedni zapach („One potrafią wywęszyć ludzkie myśli”), swąd wstydu. Ale to właśnie David je trzyma, żeby stały nieruchomo, zanim igła trafi w żyłę, narkotyk uderzy w serce, łapy się ugną, a ślepia zmętnieją. Myślał, że przywyknie. Ale jakoś nie przywykł. Im więcej ma za sobą egzekucji, w których uczestniczył, tym bardziej jest roztrzęsiony. Gdy w pewien niedzielny wieczór wraca do domu volkswagenem Lucy, musi aż przystanąć na poboczu, żeby wziąć się w garść. Po twarzy płyną mu niepohamowane łzy; drżą ręce. Nie rozumie, co się z nim dzieje. Jeszcze do niedawna zwierzęta były mu mniej lub bardziej obojętne. Chociaż w pewien abstrakcyjny sposób potępia okrucieństwo, nie umie powiedzieć, czy sam z natury jest okrutny, czy dobry. Jest po prostu nijaki. Przypuszcza, że ludziom, których obowiązki zawodowe wymagają okrucieństwa – na przykład pracownikom rzeźni – stopniowo zaskorupiają się dusze. Pod wpływem nawyku człowiek twardnieje: zazwyczaj pewnie tak bywa, ale raczej nie w przypadku Luriego. Chyba nie ma daru twardnienia. To, co dokonuje się w gabinecie, wstrząsa całym jestestwem Davida. Psy wiedzą, że wybiła ich godzina: jest o tym przekonany. Chociaż cała operacja odbywa się cicho i bezboleśnie, chociaż Bev Shaw ma same dobre myśli, a on też stara się nie mieć żadnych innych, chociaż świeżo wykonane zwłoki chowa się do hermetycznych worków, psy na podwórku potrafią wywęszyć, co się dzieje w klinice. Kładą uszy po sobie, spuszczają ogon, jakby i one czuły hańbę umierania; zapierają się wszystkimi czterema łapami, tak że trzeba je przeciągnąć, przepchnąć albo przenieść przez próg. Na stole jedne wściekle kłapią zębami w prawo i w lewo, inne skomlą żałośnie; ale żaden nie patrzy wprost na igłę w dłoni Bev Shaw, bo skądś wiedzą, że ta właśnie igła wyrządzi im straszliwą krzywdę. Najgorsze są te, które go obwąchują i usiłują lizać po ręce. Nigdy nie lubił lizania, toteż w pierwszym odruchu ma ochotę się odsunąć. Po co udawać przyjaciela, skoro w rzeczywistości jest się mordercą? Ale potem ustępuje. Bo i czemu stworzenie, nad którym zawisł już cień śmierci, miałoby czuć, że człowiek wzdryga się przed zetknięciem z nim, jakby sam dotyk takiego zwierzęcia przerażał? Daje im więc się lizać, jeśli chcą, tak jak Bev Shaw głaszcze je i całuje, jeżeli tylko jej na to pozwolą. Nie jest, ma nadzieję, sentymentalny. Stara się patrzeć bez sentymentów na zwierzęta, które zabija, i na Bev Shaw. Pilnuje się, żeby głośno nie stwierdzić: „Nie wiem, jak ty to robisz”, bo w odpowiedzi usłyszałby: „Ktoś przecież musi”. Nie wyklucza, że w najskrytszej głębi Bev Shaw wcale nie jest aniołem-wyzwolicielem, lecz diabłem; że pod pozorami współczucia kryje się u niej serce żylaste jak u rzeźnika. Stara się nie wykluczać żadnej możliwości. Ponieważ Bev Shaw zadaje cios igłą, on zajmuje się usuwaniem szczątków. Nazajutrz rano po każdej morderczej sesji jedzie wyładowanym volkswagenem do Settlers Hospital i powierza zwłoki w czarnych workach płomieniom krematorium. Prościej byłoby wozić worki do krematorium natychmiast po sesji i zostawiać je, żeby się nimi zajęli szpitalni palacze. Trzeba by jednak wtedy porzucić je na wysypisku razem z całym plonem weekendu: śmieciami ze szpitalnych oddziałów, padliną zgarniętą z poboczy dróg, cuchnącymi odpadkami z garbarni – przypadkową, a zarazem okropną mieszanką. Nie umie się przemóc, żeby wydać martwe psy na taką sromotę. Toteż w niedzielne wieczory ładuje worki na tył volkswagena Lucy i przywozi na farmę; przez całą noc leżą w aucie, a w poniedziałek rano wiezie je do szpitala. Sam je tam układa, pojedynczo, na wózku podajnika, uruchamia korbą mechanizm, kiedy zaś wózek mija stalową bramkę i wjeżdża w płomienie, Lurie naciska dźwignię, żeby go opróżnić, i za pomocą tej samej korby przyciąga go z powrotem, a robotnicy, których w ten sposób wyręcza, stoją i patrzą. W pierwszy poniedziałek, kiedy tam pojechał, zostawił im tę robotę. Zwłoki przez noc zesztywniały. Martwe łapy więzły między prętami wózka, a gdy ten wracał z przejażdżki do pieca, często przywoził z powrotem psa, osmalonego, wyszczerzonego, cuchnącego przypaloną sierścią, obnażonego, bo plastikowa osłona już doszczętnie spłonęła. Po kilku takich próbach robotnicy zaczęli przed załadunkiem obtłukiwać worki spodnią stroną łopat, żeby połamać skostniałe kończyny. Właśnie wtedy wmieszał się w to i całą pracę wziął na siebie. W piecu krematoryjnym pali się antracytem; elektryczny wiatrak wsysa powietrze w przewody – Lurie przypuszcza, że cała konstrukcja pochodzi z lat sześćdziesiątych, kiedy to zbudowano szpital. Krematorium pracuje przez sześć dni w tygodniu, od poniedziałku do soboty włącznie. Siódmego dnia odpoczywa. Kiedy ekipa przychodzi do pracy, wygarnia wczorajszy popiół i rozpala od nowa. Zanim wybije dziewiąta rano, w wewnętrznej komorze jest tysiąc stopni Celsjusza – wystarczająco gorąco, żeby kość zwapniała. Do późnego ranka uzupełnia się wsad; mija całe popołudnie, nim piec ostygnie. Lurie nie wie, jak nazywają się robotnicy, podobnie jak i oni nie znają jego imienia. Jest dla nich po prostu człowiekiem, który w pewien poniedziałek przywiózł worki z Opieki nad Zwierzętami i odtąd zjawia się w każdy poniedziałkowy ranek, o coraz wcześniejszej porze. Przyjeżdża, robi swoje i odjeżdża; nie należy do społeczności, która pomimo płotu z siatki, bramy zamkniętej na kłódkę i tablicy z trójjęzycznym tekstem skupia się wokół krematorium. Siatkę bowiem dawno już rozpruto, a na bramę i tablicę nikt po prostu nie zwraca uwagi. Kiedy rano pojawiają się salowi z pierwszymi workami szpitalnych odpadków, cały tłumek kobiet i dzieci już czeka, żeby przegarnąć wysypisko w poszukiwaniu strzykawek, szpilek, bandaży zdatnych jeszcze do uprania – wszelkiego rodzaju drobiazgów, na które jest popyt, a zwłaszcza lekarstw w pigułkach, gdyż można je spieniężyć w sklepach muti albo przehandlować na ulicy. Są też włóczędzy, którzy za dnia kręcą się po przyległym do szpitala terenie, nocą zaś sypiają pod ścianą krematorium, a może nawet w samym jego tunelu, szukając ciepła. Lurie wcale nie stara się o przyjęcie do tego bractwa. Ilekroć jednak przyjeżdża, tamci są już na miejscu; a jeśli nie interesują ich transporty, które przywozi na wysypisko, to tylko dlatego, że żadnej części martwego psa nie da się sprzedać ani zjeść. Czemu podjął się tej pracy? Żeby ulżyć Bev Shaw? Gdyby tylko o to szło, dość byłoby zwalić worki na wysypisku i odjechać. Przez wzgląd na psy? Ale one przecież już nie żyją; a zresztą, co psom wiadomo o honorze i dyshonorze? Czyli robi to dla siebie. Ponieważ tak mu nakazuje własne wyobrażenie o świecie jako miejscu, w którym ludzie nie obtłukują zwłok łopatami, żeby nadać im kształt ułatwiający dalszą obróbkę? Psy trafiają do kliniki, bo nikt ich nie chce: „albowiem jest nas zbyt wielkie mnóstwo”. I wtedy on wkracza w ich życie. Choć może i nie jest dla nich wybawicielem – tym, dla którego nie jest ich zbyt wielkie mrowie – czuje się na siłach zatroszczyć się o nie, kiedy nie mogą już, zupełnie nie mogą zatroszczyć się o siebie, kiedy nawet Bev Shaw umywa od nich ręce. Psiarz, powiedział kiedyś o sobie Petrus. No cóż, teraz Lurie został psiarzem – psim grabarzem; psim psychopomposem; harijanem. Ciekawe, że taki egoista jak on zgodził się oddawać martwym psom tę posługę. Muszą przecież istnieć inne, skuteczniejsze sposoby ofiarowywania siebie światu – lub wyobrażeniu o świecie. Można by na przykład przez więcej godzin dziennie pracować w klinice. Można by próbować wytłumaczyć dzieciom z wysypiska, żeby nie faszerowały się truciznami. Nawet gdyby bardziej przysiadł fałdów nad librettem o Byronie, dałoby się to od biedy uznać za wyświadczoną ludzkości przysługę. Ale do tamtych zadań są inni chętni – do opieki nad zwierzętami, do resocjalizacji, nawet do pisania o Byronie. Lurie ratuje honor trupów, bo nikt inny nie jest dość głupi, żeby się tego podjąć. A on taki właśnie powoli się staje: głupi, stuknięty, niepoprawny. Zrobili już wszystko, co mieli zaplanowane na tę niedzielę w klinice. Volkswagen stoi, wyładowany martwym bagażem. Na odchodnym Lurie zmywa jeszcze podłogę w gabinecie.