Выбрать главу

– Daj, ja to zrobię – mówi Bev Shaw, wracając z podwórka. – Na pewno chcesz już jechać do domu.

– Nie spieszy mi się.

– Ale przywykłeś chyba do innego rodzaju życia?

– Do innego rodzaju życia? Nie wiedziałem, że ono dzieli się na rodzaje.

– Chcę powiedzieć, że tutejsze życie musi cię strasznie nudzić. Na pewno brak ci ludzi z twojego kręgu. No i przyjaciółek.

– Przyjaciółek, powiadasz. Przecież Lucy mówiła ci chyba, dlaczego wyjechałem z Kapsztadu. Tamtejsze przyjaciółki nie przyniosły mi wiele szczęścia.

– Nie bądź dla niej surowy.

– Surowy dla Lucy? Nie umiałbym się na to zdobyć.

– Nie dla Lucy, tylko dla tej młodej kobiety z Kapsztadu. Lucy mówi, że była tam młoda kobieta, która narobiła ci mnóstwo kłopotów.

– Owszem, była pewna młoda kobieta. Ale kłopoty są w tym przypadku moim własnym dziełem. Narobiłem ich tej młodej kobiecie co najmniej tyle, ile ona mnie.

– Lucy mówi, że musiałeś zrezygnować z posady na uniwersytecie. To na pewno było trudne. Żałujesz?

Co za wścibstwo! Ciekawe, jak powiew skandalu podnieca kobiety. Czy ta pospolita, mała istota myśli, że nie jest zdolny jej zaszokować? A może poddawanie się szokom to jeszcze jeden z obowiązków, jakie bierze na siebie – trochę jak zakonnica, która sama się kładzie, żeby ją zgwałcono, bo w ten sposób ze światowej sumy gwałtów odejmuje przynajmniej jeden?

– Czy żałuję? Sam nie wiem. To, co zdarzyło się w Kapsztadzie, w końcu sprowadziło mnie tutaj. Nie powiem, żebym był tu nieszczęśliwy.

– Ale na bieżąco, kiedy to wszystko się działo, czy żałowałeś?

– Na bieżąco? Czyli znaczy w ogniu spełnienia? Jasne, że nie. Wtedy nie ma miejsca na wątpliwości. Zresztą sama na pewno wiesz.

Bev się rumieni. Już dawno nie widział, żeby kobieta w średnim wieku zarumieniła się tak dokładnie. Aż po cebulki włosów.

– Mimo wszystko Grahamstown musi ci się wydawać bardzo spokojne – mruczy ona. – Przez kontrast.

– Nie narzekam. Tu przynajmniej nie czyhają na mnie żadne pokusy. A zresztą nie mieszkam w Grahamstown, tylko na farmie z córką.

Nie czyhają na mnie żadne pokusy: co za gruboskórność, powiedzieć tak do kobiety, nawet brzydkiej. Ale brzydkiej nie dla każdego. Musiał być taki czas, kiedy Bill Shaw widział coś w młodej Bev. Może i inni mężczyźni. Usiłuje ją sobie wyobrazić młodszą o dwadzieścia lat, taką jak w czasach, gdy ta twarz z zadartym nosem i podbródkiem, ta głowa osadzona na krótkiej szyi musiała sprawiać fertyczne wrażenie, a piegowata skóra wyglądała banalnie, ale zdrowo. Pod wpływem impulsu wyciąga rękę i przesuwa palcem po ustach Bev. Kobieta spuszcza oczy, ale się nie wzdraga. Wręcz przeciwnie – odpowiada, muskając ustami jego dłoń; można by nawet powiedzieć, że ją całuje, nie przestając wściekle się rumienić. I to wszystko. Na tym poprzestają. Mężczyzna bez słowa wychodzi z kliniki. Słyszy, jak Bev gasi światła. Nazajutrz po południu kobieta dzwoni do niego.

– Czy możemy się spotkać w klinice o czwartej – mówi. Nie jest to pytanie, lecz komunikat nadany wysokim, zdławionym głosem. A po co? – o mało nie pyta David, ale ma dość rozumu, żeby ugryźć się w język. Jest jednak zaskoczony. Gotów byłby się założyć, że Bev jeszcze nigdy nie podążała tą drogą. W swojej niewinności wyobraża sobie pewnie, że właśnie tym sposobem dochodzi do cudzołóstwa: kobieta dzwoni do natręta i zgłasza gotowość.

W poniedziałki klinika jest zamknięta. Lurie otwiera drzwi, wchodzi i przekręca klucz w zamku. Bev Shaw stoi w gabinecie chirurgicznym, tyłem do Davida. Mężczyzna bierze ją w objęcia; ona ociera się uchem o jego podbródek; on muska ustami jej mocno skręcone kędziorki.

– W szafie leżą koce – mówi Bev. – Na dolnej półce.

Dwa koce, jeden różowy, drugi szary: ukradkiem wyniosła je z domu kobieta, która przez ostatnią godzinę zapewne kąpała się, pudrowała i namaszczała pachnidłami, szykując się na to spotkanie; która, jak przypuszcza Lurie, pudruje się i namaszcza w każdą niedzielę, a w szafie trzyma koce – bo a nuż. I myśli, że skoro on, David, pochodzi z wielkiego miasta, skoro wlecze się za nim skandal, to widocznie chadza do łóżka z wieloma kobietami i spodziewa się, że każda, która stanie na jego drodze, zechce z nim się położyć. Mają do wyboru stół operacyjny i podłogę. Lurie rozkłada koce na podłodze, szary pod spodem, różowy na wierzchu. Gasi światło, wychodzi z pokoju, sprawdza, czy tylne drzwi są zamknięte na klucz, czeka. Słyszy szelest ubrania, które Bev z siebie zdejmuje. Bev. Ani mu się śniło, że prześpi się kiedyś z kobietą o takim imieniu. A ona leży pod kocem, tylko głowa wystaje. Nawet teraz, niemal po ciemku, nie jest ani trochę czarująca. David ściąga slipy, wślizguje się pod koc i przesuwa dłońmi po jej ciele. Bev właściwie nie ma piersi. Jest krzepka, prawie bez talii, jak baryłka. Chwyta go za rękę i coś mu podaje. Prezerwatywa. Wszystko zawczasu przemyślane, od początku do końca. O zbliżeniu z nią David może powiedzieć przynajmniej tyle, że spełnił obowiązek. Beznamiętnie, ale i bez niesmaku. Czyli w sumie Bev Shaw może być z siebie zadowolona. Ziściło się wszystko, co zamierzyła. Wspomogła Davida Lurie, tak jak mężczyznę może wspomóc kobieta; z Lucy Lurie, swojej przyjaciółki, zdjęła na chwilę brzemię uciążliwej wizyty.