Выбрать главу

Obym nie zapomniał tego dnia, mówi sobie David, kiedy już leżą obok siebie, wyczerpani. Po słodkim, młodym ciele Melanie Isaacs – oto, na co mi przyszło. Oto do czego będę musiał przywyknąć, a z czasem jeszcze bardziej spuścić z tonu.

– Późno już – mówi Bev Shaw. – Muszę iść.

Mężczyzna zsuwa z siebie koc i wstaje, z niczym się nie kryjąc. Niech Bev do syta się napatrzy na swojego Romeo, myśli, na jego zgarbione barki i chuderlawe golenie. Rzeczywiście jest późno. Na horyzoncie osiadła resztka purpurowej poświaty; w górze wisi księżyc; w powietrzu unosi się dym; ponad kawałkiem ugoru, od strony pierwszych rzędów chat, niesie się gwar głosów. W drzwiach Bev po raz ostatni przytula się do Davida, kładąc mu głowę na piersi. On jej na to pozwala, tak jak pozwolił jej na wszystko, czego pragnęła. Jego myśli podążają ku Emmie Bovary, która przeżywszy swoje pierwsze wielkie popołudnie, paraduje przed lustrem. „Mam kochanka! Mam kochanka!” – śpiewa w duchu Emma. No cóż, niech biedna Bev Shaw wróci do domu i też sobie trochę pośpiewa. A David powinien przestać ją nazywać „biedną Bev Shaw”. Bo jeśli ona jest biedna, to on jest zupełnym bankrutem.

Petrus pożyczył traktor – Lurie nie ma pojęcia, skąd – i podłączył do niego starą talerzówkę, która rdzewiała za stajnią, zanim jeszcze farmę przejęła Lucy. W kilka godzin przeorał całą swoją ziemię. Wszystko to załatwił bardzo szybko i metodycznie; wcale nie po afrykańsku. Za dawnych czasów, czyli dziesięć lat temu, borykałby się z tym przez wiele dni, orząc pługiem zaprzężonym w woły. Jakie szansę ma Lucy w konkurencji z tym nowym Petrusem? Petrus najpierw pojawił się jako kopacz, tragarz, nosiwoda. A teraz ma za dużo roboty, żeby zajmować się takimi rzeczami. Gdzie ona znajdzie kogoś, kto będzie kopał, dźwigał, podlewał? Gdyby to była partia szachów, Lurie powiedziałby, że Lucy przegrała na wszystkich frontach. Jeśliby miała chociaż odrobinę rozumu, wycofałaby się: zwróciłaby się do Banku Rolnego, wynegocjowała jakiś układ, przepisała farmę na Petrusa, wróciła do cywilizacji. Mogłaby otworzyć pensjonat dla psów gdzieś na przedmieściu; mogłaby poszerzyć zakres usług i zacząć przyjmować koty. Mogłaby nawet wrócić do tego, co ona i jej przyjaciele robili w hipisowskich czasach: do wyplatanek w plemienne wzory, do plemiennego garncarstwa i koszykarstwa; do sprzedawania koralików turystom. Pokonana. Nietrudno wyobrazić sobie Lucy za dziesięć lat: będzie otyłą kobietą o twarzy pobrużdżonej smutkiem, noszącą dawno już niemodne ubrania, przemawiającą do swoich czworonożnych ulubieńców, jadającą samotnie. Niezbyt udane życie. Ale i tak lepsze niż spędzanie całych dni w trwodze przed kolejną napaścią, od której nie uchronią jej psy ani telefon – bo nikt nie podniesie słuchawki.

Lurie zaczepia Petrusa, zastawszy go w miejscu, w którym tamten postanowił wybudować swoją nową rezydencję, na niewielkim wzniesieniu z widokiem na dom Lucy. Geodeta już tu był, teren jest opalikowany.

– Nie będziesz chyba sam budował? – pyta David.

Petrus chichocze.

– Nie, budowa to robota kwalifikowna – odpowiada. – Murowanie, tynkowanie. Do tych rzeczy potrzeba kwalifikownego robotnika. Ja tylko wykopię doły pod fundamenty. To akurat potrafię sam. To nie taka kwalifikowna robota, w sam raz dla chłopaka. Do kopania wystarczy chłopak.

Petrus wymawia to słowo ze szczerym rozbawieniem. Sam był kiedyś chłopakiem do posług, ale już nim nie jest. Może teraz się bawić w chłopaka, tak jak Maria Antonina bawiła się w dojarkę. Lurie przechodzi do sedna.

– Gdybyśmy oboje, Lucy i ja, wrócili do Kapsztadu, zgodziłbyś się prowadzić jej część farmy? Płacilibyśmy ci pensję albo mógłbyś dostawać jakiś procent. Mieć udział w zyskach.

– Muszę prowadzić farmę Lucy – stwierdza Petrus. – Muszę być rządca farmy.

Wypowiada te słowa, jakby ich nigdy przedtem nie słyszał, jakby nagle wyskoczyły niby królik z kapelusza.

– Tak, możemy cię nazywać rządcą farmy, jeżeli chcesz.

– A Lucy kiedyś wróci.

– Na pewno wróci. Jest bardzo przywiązana do tej farmy. Nic ma zamiaru z niej rezygnować. Ale ostatnio przeżywa ciężkie chwile. Potrzebuje odpoczynku. Wakacji.

– Nad morzem – mówi Petrus i uśmiecha się, odsłaniając zęby żółte od nikotyny.

– Tak, nad morzem, jeżeli zechce. – Davida drażni ten zwyczaj Petrusa, żeby zawsze coś pozostawić niedopowiedziane. Przez pewien czas myślał, że może się z Petrusem zaprzyjaźnić. Ale teraz go nie cierpi. Rozmawiać z tym człowiekiem to tak, jakby się waliło pięściami w worek piasku.

– Nie rozumiem, dlaczego którykolwiek z nas miałby mieć prawo do kwestionowania decyzji Lucy, jeżeli przyjdzie jej ochota wyjechać na urlop – mówi. – Ani ty nie masz tego prawa, ani ja.

– Jak długo muszę być rządca farmy?

– Jeszcze nie wiem, Petrus. Jeszcze tego nie omówiłem z Lucy. Na razie tylko badam grunt, sprawdzam, czy byś się zgodził.

– I muszę odwalać całą robotę. Karmić psy, sadzić warzywa, jeździć na targ…

– Petrus, po co zaraz robić listę. Nie będzie żadnych psów. Pytam cię tylko ogólnie, czy gdyby Lucy wyjechała na wakacje, gotów byłbyś zająć się farmą?

– A jak ja muszę jeździć na targ, kiedy nie mam volkswagen?

– To szczegół. Szczegóły możemy omówić później. Chcę tylko, żebyś mi ogólnie odpowiedział, tak czy nie.

Petrus kręci głową.

– To za dużo, za dużo – stwierdza.

Znienacka przychodzi wiadomość z policji, od sierżanta Esterhuyse z Port Elizabeth. Odzyskano samochód Luriego. Stoi na parkingu przy komisariacie w New Brighton. Właściciel może go zidentyfikować i upomnieć się o zwrot. Aresztowano dwóch mężczyzn.

– To wspaniale – mówi Lurie. – Już prawie straciłem nadzieję.

– Nie, proszę pana, muszą minąć dwa lata, nim wypadnie z rejestru.

– W jakim jest stanie? Sprawny?

– Tak, da się nim jeździć.

W całkiem dla siebie nowym stanie uniesienia Lurie jedzie razem z Lucy do Port Elizabeth, a stamtąd do New Brighton; na miejscu pytają, jak trafić na Van Deventer Street, i zajeżdżają przed komendę policji – płaski, warowny budynek, ogrodzony dwumetrowym parkanem, zwieńczonym kłębami drutu ostrego jak brzytwa. Dobitne znaki zabraniają parkowania przed komendą. David i Lucy parkują w sporej odległości.

– Zaczekam w aucie – mówi dziewczyna.

– Jesteś pewna, że to dobry pomysł?

– Nie podoba mi się to miejsce. Zaczekam.

Lurie zgłasza się w biurze skarg i według uzyskanych tam wskazówek idzie labiryntem korytarzy do działu kradzieży pojazdów. Sierżant Esterhuyse, pulchny blondynek, szuka czegoś w jego aktach, a potem prowadzi go na dziedziniec, na którym dziesiątki aut stoją, stykając się zderzakami. Obaj zaczynają chodzić między szeregami aut.

– Gdzieście go znaleźli? – pyta David.

– Tu, w New Brighton. Miał pan szczęście. Starsze corolle ci dranie zwykle patroszą i sprzedają na części.