Выбрать главу

– Mówił pan, że kogoś aresztowaliście.

– Dwóch facetów. Ktoś nam ich nadał. Znaleźliśmy dom pełen kradzionego towaru. Telewizory, magnetowidy, lodówki, co tylko pan chce.

– A gdzie są teraz ci dwaj?

– Wyszli za kaucją.

– Czy nie byłoby sensowniej zadzwonić do mnie, zanim ich wypuściliście? Mógłbym ich wtedy zidentyfikować. Skoro już się wydostali, po prostu znikną. Przecież sam pan o tym wie. Policjant usztywnia się i milczy. Zatrzymują się przed białą corolla.

– To nie moje auto – stwierdza David. – Moje miało kapsztadzką rejestrację. Ma pan to w aktach – dodaje, wskazując palcem cyfrę w dokumencie: CA 507644.

– Złodzieje przelakierowują auta. Zakładają fałszywe tablice. Przekładają z jednego na drugie.

– Tak czy owak to nie mój wóz. Może go pan otworzyć?

Policjant otwiera auto. W środku czuć mokrymi gazetami i pieczoną kurą.

– W moim nie ma radia ani magnetofonu – mówi David. – To nie mój samochód. Jest pan pewien, że mój gdzieś tu nie stoi?

Obchodzą resztę parkingu. Samochodu Luriego nigdzie nic ma. Esterhuyse drapie się po głowie.

– Sprawdzę – obiecuje. – Widocznie zaszła pomyłka. Proszę mi zostawić swój numer telefonu, to dam panu znać.

Lucy siedzi za kierownicą volkswagena; oczy ma zamknięte. Kiedy David stuka w szybę, dziewczyna otwiera drzwi.

– Pomyłka – mówi Lurie, wsiadając. – Mają jakąś corolle, ale nie moją.

– Widziałeś tych ludzi?

– Jakich ludzi?

– Mówiłeś, że aresztowali jakichś dwóch.

– Wypuścili ich za kaucją. A zresztą, skoro to nie moje auto, ci, których aresztowano, nie mogą być tymi samymi, którzy ukradli mój wóz.

Długa cisza.

– Czy to aby logiczny wniosek? – pyta wreszcie Lucy.

Zapuszcza silnik i wściekle szarpie kierownicą.

– Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo ci zależy, żeby ich aresztowano – mówi David. Słyszy irytację we własnym głosie, ale w żaden sposób nie próbuje jej pohamować. – Jeżeli zostaną złapani, oznacza to proces i wszystko, co procesowi zwykle towarzyszy. Będziesz musiała złożyć zeznania. Jesteś na to gotowa?

Lucy gasi silnik. Z kamienną twarzą usiłuje powstrzymać łzy.

– Zresztą ślady się już zatarły. Nasi przyjaciele nie dadzą się złapać, skoro policja jest w takiej rozsypce. Więc nie zawracajmy sobie głowy.

Rozkręca się. Coraz bardziej zrzędzi i nudzi, ale trudno, nie ma innej rady.

– Lucy, naprawdę już pora, żebyś zdała sobie sprawę, wobec jakiego stoisz wyboru. Albo zostaniesz w domu pełnym wstrętnych wspomnień i będziesz dalej przetrawiać to, co cię spotkało, albo odsuniesz cały ten epizod w przeszłość i gdzie indziej zaczniesz od nowego rozdziału. Tak jak ja to widzę, nie masz innych możliwości. Wiem, że chciałabyś zostać, ale czy nie powinnaś przynajmniej zastanowić się nad tą drugą drogą? Czy nie możemy racjonalnie o tym pomówić?

Lucy kręci głową.

– Nie mogę już dłużej rozmawiać, David, po prostu nie mogę – mówi cicho, pospiesznie, jakby się bała, że słowa wyschną. – Wiem, że mętnie się wyrażam. Chętnie bym ci to wszystko wytłumaczyła, ale nie potrafię. Ty jesteś sobą, a ja sobą, więc nie potrafię. Przepraszam. I przykro mi, że z twoim autem tak wyszło. Przykro mi, że spotkał cię zawód.

Składa głowę na rękach; jej ramionami wstrząsa zrezygnowane westchnienie. Luriego znów przebiega znajome uczucie: apatia, zobojętnienie, ale zarazem nieważkość, jak by coś go wyżarło od środka i została tylko zwietrzała łupina serca. Jakim cudem, myśli, człowiek w takim stanie ducha ma znaleźć słowa i muzykę, które wskrzeszą umarłych? W odległości niecałych pięciu metrów siedzi na chodniku kobieta w obszarpanej sukience i w kapciach, prażąc ich wściekłym spojrzeniem. Lurie opiekuńczym gestem kładzie dłoń na ramieniu Lucy. Moja córka, mówi sobie w duchu, moja najukochańsza córka. Którą wypadło mi prowadzić. Która pewnego dnia będzie musiała prowadzić mnie.

Czy ona potrafi wywęszyć jego myśli?

W końcu to on siada za kierownicą. W połowie drogi do domu Lucy o dziwo zaczyna mówić:

– Tyle w tym było osobistego zaangażowania. Tyle osobistej nienawiści. Właśnie ta nienawiść najbardziej mnie zdumiała. Reszta była… do przewidzenia. Ale za co mnie tak nienawidzili? Przecież nawet ich nigdy przedtem nie widziałam.

Lurie czeka na dalszy ciąg, ale dalszego ciągu nie ma, przynajmniej chwilowo.

– Przemawiała przez nich historia – podsuwa wreszcie. – Historia niesprawiedliwości. Spróbuj przyjąć taki punkt widzenia, jeżeli ci to pomoże. Mogłaś mieć wrażenie, że kryje się za tym coś osobistego, ale to była tylko spuścizna po przodkach.

– Wcale mi się od tego nie robi lżej. Szok w żaden sposób nie chce minąć. To szokujące uczucie, że ktoś mnie nienawidzi. W trakcie.

W trakcie. Czy David trafnie się domyśla, o co jej chodzi?

– Wciąż jeszcze się boisz? – pyta ją.

– Tak.

– Boisz się, że wrócą?

– Tak.

– Wydawało ci się, że jeżeli nie oskarżysz ich przed policją, to nie wrócą? Coś takiego sobie powiedziałaś?

– Nie.

– No to co, jak nie to?

Dziewczyna milczy.

– Lucy, wszystko mogłoby być takie proste. Zlikwiduj ten swój psi pensjonat. Natychmiast. Zamknij dom na klucz, zapłać Petrusowi, niech go pilnuje. Weź sobie urlop na pół roku albo na rok, póki nie poprawi się sytuacja w tym kraju. Wyjedź gdzieś za morze. Do Holandii. Ja zapłacę. Po powrocie możesz się rozejrzeć, jak sprawy stoją, i zacząć od nowa.

– Jeżeli teraz wyjadę, David, nigdy tu nie wrócę. Dziękuję ci, ale to żadne rozwiązanie. Nie możesz mi zaproponować niczego, czego sama już sto razy nie przemyślałam.

– No więc co zamierzasz?

– Nie wiem. Ale niezależnie od tego, na co w końcu się zdecyduję, chcę tę decyzję podjąć samodzielnie, a nie pod naciskiem. W grę wchodzą sprawy, których po prostu nie rozumiesz.

– Czego na przykład nie rozumiem?

– Przede wszystkim tego, co mnie wtedy spotkało. Przejmujesz się mną i jestem ci za to wdzięczna. Wydaje ci się, że coś zrozumiałeś, ale w sumie nie rozumiesz. Bo po prostu nie jesteś w stanie.

Lurie zwalnia, a potem zjeżdża na pobocze.

– Nie zatrzymuj się – mówi Lucy. – Nie tutaj. To niedobry odcinek, za duże ryzyko.

Lurie przyspiesza.

– Przeciwnie, rozumiem aż nazbyt dobrze – oświadcza. – Wypowiem wreszcie to słowo, którego dotychczas unikaliśmy. Zostałaś zgwałcona. Wielokrotnie. Przez trzech mężczyzn.

– No i?

– Bałaś się o swoje życie. Bałaś się, że jak już cię wykorzystają, to cię zabiją. Usuną. Bo jesteś dla nich niczym.

– No i? – powtarza dziewczyna głosem zniżonym do szeptu. – A ja nic nie zrobiłem. Nie obroniłem cię.

To jego własne wyznanie.

– Nie miej do siebie pretensji, David – z lekkim, niecierpliwym machnięciem ręki odpowiada Lucy. – Nikt nie mógł od ciebie wymagać, żebyś mnie wyratował. Gdyby przyszli tydzień wcześniej, byłabym w domu sama. Ale masz rację, rzeczywiście nic dla nich nie znaczyłam, zupełnie nic. Czułam to.

Chwila milczenia.

– Oni chyba już przedtem to robili – ciągnie Lucy, teraz już równiejszym tonem. – Przynajmniej dwaj starsi. Wydaje mi się, że są przede wszystkim gwałcicielami. Kradną tylko przy okazji. Ot tak, na boku. A głównie gwałcą.

– Myślisz, że wrócą?

– Myślę, że mieszkam na ich terenie. Już raz mnie naznaczyli. Wrócą po mnie.

– Skoro tak, absolutnie nie możesz zostać.

– Czemu nie?

– Bo tylko byś ich w ten sposób zachęciła do kolejnej wizyty.

Lucy pogrąża się w długiej, ponurej zadumie i dopiero potem odpowiada: