Выбрать главу

– Ale pomyśl, David, czy nie można spojrzeć na to od innej strony? Bo jeżeli… jeżeli właśnie taką cenę trzeba zapłacić za to, że się zostaje? Może oni właśnie tak na to patrzą; może i ja powinnam tak na to popatrzeć. We mnie widzą dłużniczkę, a w sobie poborców należności, podatku. Niby czemu miałoby mi być wolno tu żyć bez płacenia? Może właśnie coś takiego sobie mówią.

– Nie wątpię, że mówią sobie wiele różnych rzeczy. W ich interesie leży wymyślanie bajeczek, którymi mogą się usprawiedliwiać. Ale zaufaj własnym odczuciom. Powiedziałaś, że z ich strony czułaś wtedy tylko nienawiść.

– Nienawiść… Wiesz, David, jeżeli chodzi o mężczyzn i seks, nic mnie już nie dziwi. Może mężczyźni bardziej się podniecają seksem, jeżeli akurat nienawidzą kobiety. Jesteś przecież mężczyzną, powinieneś wiedzieć. Kiedy kopulujesz z obcą kobietą, kiedy ją osaczysz, powalisz, weźmiesz pod siebie, wleziesz na nią całym swoim ciężarem, czy nie jest to trochę jak zabójstwo? Wbicie noża; a potem wyjście, pozostawienie zakrwawionego ciała… czy sprawca nie czuje się przy tym trochę tak, jakby popełnił morderstwo, jakby je popełnił bezkarnie? Jesteś przecież mężczyzną, powinieneś wiedzieć – czy tak się mówi do ojca? Czy ona i on są po tej samej stronie?

– Może tak bywa – odpowiada Lurie. – Czasem, U niektórych mężczyzn.

A potem szybko, bez namysłu pyta:

– Czy z obydwoma było tak samo? Jak walka ze śmiercią?

– Oni się nawzajem podjudzają. Pewnie właśnie dlatego robią to w kilku. Jak psy, całą sforą.

– A trzeci, ten chłopak?

– Wzięli go ze sobą, żeby się uczył.

Minęli tablicę z napisem „Cykady”. Niewiele czasu zostało.

– Gdyby byli biali, nie mówiłabyś o nich w ten sposób – stwierdza David. – Gdyby to były na przykład jakieś białe zbiry z Despatch.

– Nie mówiłabym?

– Nie. Nie mam ci tego za złe, zresztą nie w tym rzecz. To, o czym teraz mówisz, to coś całkiem nowego. Niewolnictwo. Oni chcą, żebyś była ich niewolnicą.

– Nie niewolnictwo. Podporządkowanie. Poddaństwo.

Lurie kręci głową.

– Nie dasz rady, Lucy – mówi. – Sprzedaj farmę. Sprzedaj ją Petrusowi i odejdź stąd.

– Nie.

Na tym rozmowa się kończy, Ale słowa Lucy rozbrzmiewają mu w pamięci. Zakrwawione ciało. O co jej chodzi? Czyżby jednak trafny był ten jego sen, w którym śniło mu się krwawe łoże, krwawa kąpiel? Głównie gwałcą. Myśli o trzech intruzach, którzy odjechali nie taką znów starą toyotą z tylnym siedzeniem zawalonym rozmaitymi dobrami domowego użytku, a ich penisy, ich oręż, leżały w ciepłym zaciszu między nogami swoich panów, mrucząc (to słowo samo mu się nasuwa) z rozkosznej sytości. Mieli wszelkie powody do zadowolenia z pracowitego popołudnia; musieli pewnie czuć, że nie minęli się z powołaniem. Pamięta, jak w dzieciństwie rozmyślał nad słowem „gwałt”, pojawiającym się w doniesieniach prasowych, i usiłował odgadnąć, co ono właściwie znaczy, zastanawiał się, co litera ł, zazwyczaj tak łagodna, robi w tym rzeczowniku, który napawa ludzi taką grozą, że nikt nigdy głośno go nie wypowiada. Gwałt, rapt, porwanie. W pewnym albumie w bibliotece była reprodukcja obrazu zatytułowanego Porwanie Sabinek: jeźdźcy w kusych rzymskich pancerzach, kobiety spowite przeźroczystymi woalami wymachują rękami i zawodzą. Co to całe upozowanie miało wspólnego z samym gwałtem, który – jak już wtedy podejrzewał Lurie, a polega po prostu na tym, że mężczyzna przygniata sobą kobietę i w nią się wciska? Myśli o Byronie. Wśród legionu księżniczek i podkuchennych, w które Byron się wcisnął, niejedna z pewnością uważała, że ją zgwałcił. Ale na pewno żadna nie miała powodu się obawiać, że na koniec seansu gwałciciel poderżnie jej gardło. Z pozycji Dava, z pozycji Lucy, Byron wydaje się doprawdy staroświecki. Lucy była przerażona, o mało nie umarła ze strachu. Głos uwiązł jej w gardle, zabrakło tchu, odrętwiały wszystkie członki. To tylko przywidzenie – powiedziała sobie, kiedy ją powalili na łóżko – to nie rzeczywistość, tylko sen, koszmar. A oni napawali się jej strachem, delektowali, robili wszystko, co mogli, żeby ją zranić, przerazić, jeszcze bardziej zatrwożyć. Zawołaj te swoje psy! – powiedzieli. – No jazda, wołaj! Nie ma psów? No to sami pokażemy ci psy!Nie rozumiesz, nie byłeś przy tym, mówi Bev Shaw No cóż, myli się. Lucy w końcu jednak słusznie się domyśliła: David, owszem, rozumie; potrafi, jeśli się skupi, jeśli się zatraci, znaleźć się na miejscu akcji, stać się tamtymi mężczyznami, zamieszkać w nich, tchnąć w nich swego ducha. Pytanie tylko, czy umie też być kobietą? W samotni swojego pokoju pisze list do córki:

Najdroższa Lucy!

Chociaż kocham cię jak nikogo na świecie, coś ci muszę powiedzieć. Jesteś o krok od niebezpiecznego błędu. Chcesz się ukorzyć przed historią. Ale droga, którą obrałaś, jest błędna. Utracisz na niej wszelki honor, nie będziesz potrafiła ze sobą żyć. Błagam, posłuchaj mnie.

Twój ojciec

Pół godziny później w szparę pod jego drzwiami wsuwa się koperta.

David, mój drogi, widać nie słuchałeś, co mówię. Nie jestem tą osobą, którą znasz. Jestem martwa i jeszcze nie wiem, co mnie przywróci do życia. Wiem tylko, że nie mogę stąd odejść. Nie rozumiesz tego, a ja nie widzę, co jeszcze mogłabym zrobić, żebyś zrozumiał. To tak, jakbyś się uparł siedzieć w kącie, do którego nie dociera słońce. Przypominasz mi jednego z trójki szympansów – tego, co zasłania oczy łapami. Owszem, niewykluczone, że obrałam błędną drogę. Ale jeżeli teraz porzucę farmę, to odejdę pokonana i przez resztę życia będę czuła smak tej porażki. Nie mogę wiecznie być dzieckiem. A ty nie możesz wiecznie być ojcem. Wiem, że masz dobre chęci, ale nie jesteś przewodnikiem, jakiego mi potrzeba, przynajmniej nie w tej chwili.

Twoja Lucy

Tak wygląda ta wymiana poglądów; tak brzmi ostatnie słowo Lucy.

Praca przy zabijaniu psów na ten dzień dobiegła końca, przy drzwiach piętrzy się stos czarnych worków, a w każdym spoczywa jedno ciało i jedna dusza. Lurie i Bev Shaw leżą na podłodze gabinetu, trzymając się w objęciach. Za pół godziny Bev wróci do swojego Billa, a Lurie zacznie ładować worki do auta.

– Nic mi nie opowiadałeś o swojej pierwszej żonie – mówi kobieta. – Lucy też nigdy o niej nie wspomina.

– Była Holenderką. Przynajmniej tyle Lucy musiała ci powiedzieć. Ewelina. Ecie. Po rozwodzie wróciła do Holandii. Potem wyszła za mąż. Lucy nie żyła w zgodzie z ojczymem. Spytała, czy nie mogłaby wrócić do Afryki Południowej.

– Czyli wybrała ciebie.

– Poniekąd. Mnie, a zarazem pewne otoczenie, pewien horyzont. A teraz próbuję ją namówić, żeby znowu wyjechała, chociaż na trochę. Ma w Holandii rodzinę, znajomych. Holandia to może i nie najciekawszy kraj do mieszkania, ale przynajmniej nie rodzi koszmarów.

– No i?

Lurie wzrusza ramionami.

– Chwilowo nie ma ochoty słuchać żadnych moich rad. Podobno nie jestem dobrym przewodnikiem.

– Ale przecież byłeś nauczycielem.

– Tylko tak, mimochodem. Nigdy nie miałem do tego powołania. A już z pewnością nie pretendowałem do roli kogoś, kto uczy ludzi, jak żyć. Byłem, jak to dawniej nazywano, uczonym. Pisałem książki o nieboszczykach. W to się naprawdę angażowałem, a uczyłem tylko po to, żeby zarobić na życie.

Bev czeka na dalszy ciąg, ale David nie ma ochoty mówić dalej. Słońce się zniża, robi się zimno. Nie kochali się dziś: w gruncie rzeczy przestali już udawać, że to właśnie razem robią. A u Luriego w głowie Byron, sam jeden na scenie, bierze oddech, żeby zaśpiewać. Wkrótce wyruszy do Grecji. Ma trzydzieści pięć lat i zaczyna rozumieć, że życie jest cenne. Sunt lacrimae rerum, et mentem mortalia tangunt – tak zabrzmią słowa Byrona, David jest tego pewien. Muzyka jeszcze się nie pojawiła, dopiero majaczy na horyzoncie.