Выбрать главу

– Nie martw się – mówi Bev Shaw. Leży z głową na piersi Davida – może słyszy bicie jego serca, którego rytmowi dotrzymuje kroku heksametr. – Bill i ja zaopiekujemy się nią. Często będziemy zaglądać na farmę. No i jest przecież Petrus. Będzie miał oczy otwarte.

– Ojczulek Petrus.

– Tak.

– Ona twierdzi, że nie mogę wiecznie być ojcem. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałbym w tym życiu przestać być ojcem Lucy.

Bev przeczesuje palcami szczecinę na jego głowie.

– Wszystko będzie dobrze – szepcze. – Zobaczysz.

Dom stoi w osiedlu, które przed piętnastoma lub dwudziestoma laty, kiedy było nowe, musiało zapewne wyglądać dość smętnie, dziś jednak sprawia bardziej korzystne wrażenie, bo wzdłuż trotuarów ciągną się trawniki, rosną drzewa, a przez mury z gazobetonu przelewają się pnącza. Numer osiem na Rustholme Crescent ma malowaną furtkę i domofon. Lurie naciska guzik.

– Halo? – odzywa się młody głos.

– Szukam pana Isaacsa. Nazywam się Lurie.

– Jeszcze nie wrócił.

– Kiedy można się go spodziewać?

– Lada chwila.

Słychać brzęczyk, a potem pstryknięcie zamka; Lurie popycha furtkę i wchodzi.

Ścieżka prowadzi do drzwi wejściowych, w których stoi szczupła dziewczynka, obserwując przybysza. Ubrana jest w szkolny mundurek: granatowa bluza, białe podkolanówki, bluzka z marynarskim kołnierzykiem. Ma oczy Melanie, jej szerokie kości policzkowe, jej ciemne włosy; i jest co najmniej równie piękna. To ta młodsza siostra, o której Melanie wspominała – ta, której imienia Lurie nie może sobie teraz przypomnieć.

– Dzień dobry. Jak myślisz, kiedy ojciec wróci?

– Lekcje kończą się o trzeciej, ale on zwykle zostaje w szkole do późna. Nie ma problemu, niech pan wejdzie.

Przytrzymuje otwarte drzwi i przepuszcza go, przywierając plecami do ściany. Dwoma palcami z wdziękiem trzyma kawałek ciasta, który właśnie jadła. Na górnej wardze widać okruszki. Lurie ma raptem ochotę wyciągnąć rękę, żeby je strzepnąć; w tej samej chwili wspomnienie starszej siostry oblewa go jak gorąca fala. Boże, ratuj – myśli David. – Co ja tu w ogóle robię?

– Może pan usiąść, jeżeli pan chce.

Lurie siada. Meble lśnią, pokój jest nieznośnie schludny.

– Jak ci na imię? – pyta.

– Desiree.

Desiree: teraz sobie przypomniał. Pierworodna Melanie, cała w ciemnych odcieniach, a potem Desiree – Upragniona. Doprawdy, wystawili bogów na wielką pokusę, dając córce takie imię!

– Nazywam się David Lurie. – Przygląda jej się uważnie, ale dziewczynka niczym nie zdradza, że to nazwisko cokolwiek jej mówi. – Jestem z Kapsztadu.

– Moja siostra mieszka w Kapsztadzie. Studiuje.

On potakująco kiwa głową. Nie mówi: owszem, znam twoją siostrę, znam ją dobrze. Myśli za to: owoc z tego samego drzewa, prawdopodobnie aż do najbardziej intymnych detali. Ale nie bez różnic: inna pulsacja krwi, inne porywy namiętności. Z obiema naraz w łóżku: doznanie godne króla. Wzdryga się lekko i spogląda na zegarek.

– Wiesz co, Desiree? – mówi. – Chyba spróbuję złapać twojego ojca w szkole, jeżeli mi powiesz, jak tam trafić.

Szkoła stanowi jedną całość z budynkiem mieszkalnym – niskim gmachem z licówki, ze stalowymi framugami okien i azbestowym dachem. Otacza ją piaszczysty czworokąt, ogrodzony drutem kolczastym. Na jednym z filarów przy wejściu można przeczytać: ES. MARAIS. Napis na drugim filarze obwieszcza: SZKOŁA ŚREDNIA.

Cały teren wokół szkoły jest wyludniony. Lurie błąka się, aż wreszcie spostrzega tabliczkę z napisem BIURO. W środku siedzi pulchna, niemłoda sekretarka i robi sobie manicure.

– Szukam pana Isaacsa – mówi Lurie.

– Panie Isaacs! – woła kobieta. – Ma pan gościa. Pan wchodzi – dodaje, zwracając się do Luriego.

Isaacs siedzi za biurkiem; zaczyna wstawać, ale zastyga w pół ruchu i wpatruje się w przybysza, zbity z tropu.

– Pamięta mnie pan? Jestem David Lurie, z Kapsztadu.

– Aha – mówi Isaacs i z powrotem siada. Ma na sobie ten sam zbyt obszerny garnitur: szyja niknie w czeluściach marynarki, z której głowa wyziera niby łepek schwytanego do worka ptaka o spiczastym dziobie. Okna są zamknięte, w pokoju czuć zastarzały dym z papierosów.

– Jeżeli nie chce mnie pan widzieć, zaraz sobie pójdę – mówi Lurie.

– Nie – odpowiada Isaacs. – Niech pan siada. Sprawdzam tylko obecność. Pozwoli pan, że dokończę?

– Proszę bardzo.

Na biurku stoi fotografia w ramce. Lurie nie widzi jej ze swojego miejsca, ale wie, co to za obrazek: Melanie i Desiree, ojcowskie oczka w głowie, i matka, która je urodziła.

– No więc – mówi Isaacs, zamykając ostatni dziennik. – Czemu zawdzięczam tę przyjemność?

Lurie myślał, że będzie spięty, ale właściwie jest całkiem spokojny.

– Kiedy Melanie złożyła skargę – wyjaśnia – władze uczelni przeprowadziły oficjalne dochodzenie, w wyniku którego zrezygnowałem z posady. Ot i cała historia; na pewno ją pan słyszał.

Isaacs wpatruje się w niego zagadkowo, niczego po sobie nie pokazując.

– Od tamtej pory nie mogę się pozbierać. Akurat dzisiaj przejeżdżałem przez George i przyszło mi na myśl, żeby wstąpić i z panem pomówić. Pamiętam, że podczas naszego ostatniego spotkania było… gorąco. Ale pomyślałem, że mimo to zajrzę tu i powiem, co mi leży na sercu.

Jak dotąd mówi prawdę. Rzeczywiście chce powiedzieć, co mu leży na sercu. Pytanie tylko, co to właściwie jest? Isaacs trzyma w ręku Bic, tani długopis. Przesuwa po nim palcami w dół, odwraca go i znowu przesuwa palcami, raz po raz, ruchem raczej mechanicznym niż zniecierpliwionym.

– Zna pan tę sprawę w wersji Melanie – ciągnie Lurie. – Chciałbym panu przedstawić swoją wersję, jeżeli jest pan gotów jej wysłuchać… Zaczęło się to bez żadnej premedytacji z mojej strony. Zaczęło się jako przygoda, jedna z tych niespodziewanych, drobnych przygód, jakie miewa pewien typ mężczyzn, a przynajmniej ja je miewam i to one dają mi napęd. Przepraszam, że mówię w ten sposób. Staram się być szczery… Ale w przypadku Melanie zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kiedy to wspominam, przychodzi mi na myśl ogień. Melanie roznieciła we mnie ogień.

Urywa. Długopis wciąż tańczy. Niespodziewana, drobna przygoda. Pewien typ mężczyzn. Czy mężczyzna po drugiej stronie biurka miewa przygody? Im dłużej Lurie mu się przygląda, tym bardziej w to wątpi. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że Isaacs pełni jakąś funkcję w kościele, diakona lub akolity – cokolwiek znaczy słowo „akolita”.

– Ogień. Cóż w tym szczególnego? Jeśli ogień zgaśnie, bierze się zapałkę i rozpala nowy. Tak dawniej o tym myślałem. Ale w zamierzchłej przeszłości ludzie oddawali ogniowi cześć. Nigdy pochopnie nie dopuszczali, żeby wygasł płomień, płomień-bóg. Właśnie taki rodzaj płomienia roznieciła we mnie pańska córka. Nie dość gorący, żebym spłonął, niemniej jednak prawdziwy: prawdziwy ogień.

Spalony – spalany – wypalony.

Długopis znieruchomiał.

– Panie Lurie – ojciec dziewczyny mówi to z krzywym, bolesnym uśmiechem. – Nie pojmuję, co też pana napadło, żeby przyjść do mojej szkoły i opowiadać mi jakieś historie…

– Przepraszam, to oburzające, zdaję sobie sprawę. Już skończyłem. Tyle tylko chciałem powiedzieć na swoją obronę. Jak się miewa Melanie?

– Melanie ma się dobrze, skoro już pan pyta. Telefonuje co tydzień. Wróciła na studia, dostała specjalne zezwolenie, w tej sytuacji nie robiono jej trudności, sam pan rozumie. W wolnych chwilach dalej zajmuje się teatrem i ma niezłe wyniki. Czyli u niej wszystko w porządku. A u pana? Co zamierza pan robić po odejściu z zawodu?