Выбрать главу

– Ja też mam córkę, pewnie to pana zainteresuje. Moja córka ma farmę. Przewiduję, że trochę u niej pomieszkam i będę jej pomagał. Mam też książkę do dokończenia, coś w rodzaju książki. W ten czy inny sposób zadbam, żeby nie brakowało mi zajęć.

Urywa. Isaacs patrzy na niego z wyrazem, w którym Lurie dostrzega przenikliwość i wytężoną uwagę.

– Ha! – cicho mówi Isaacs, a dźwięk ten ulatuje z jego ust jak westchnienie. – Tak zatem padają mocarze!

Padają? Owszem, jest to upadek, trudno zaprzeczyć. Ale „mocarze”? Czy słowem tym można określić Luriego? Wydaje mu się, że jest ledwie widoczny i coraz bardziej stapia się z tłem; postać z marginesu historii.

– Może to dobrze robi człowiekowi – odpowiada – jeśli od czasu do czasu upadnie. Byle tylko nie potłukł się na kawałki.

– Dobrze. Dobrze. Dobrze – powtarza Isaacs, nie spuszczając z niego uważnego spojrzenia. Lurie po raz pierwszy dostrzega w nim lekkie podobieństwo do Melanie: kształtne usta i wargi. Pod wpływem impulsu wyciąga rękę i próbuje uścisnąć tamtemu dłoń, ale w końcu głaszcze tylko jej grzbiet. Chłodna, bezwłosa skóra.

– Panie Lurie – mówi Isaacs. – Czy chciałby mi pan coś jeszcze powiedzieć… oprócz historii o tym, co zaszło między panem a Melanie? Wspomniał pan, że coś panu leży na sercu.

– Na sercu? Nie. Nie, wstąpiłem tylko, żeby się dowiedzieć, jak się miewa Melanie. – David wstaje. – Dziękuję, że mnie pan zechciał przyjąć. Jestem panu wdzięczny. – Wyciąga rękę, tym razem jawnie. – Do widzenia.

– Do widzenia.

Stoi w drzwiach, a nawet zdążył już wyjść do sekretariatu, który tymczasem opustoszał, gdy wtem Isaacs woła:

– Panie Lurie! Chwileczkę! Gość wraca.

– Jakie ma pan plany na wieczór?

– Na dziś wieczór? Zatrzymałem się w hotelu. Nie mam żadnych planów.

– Proszę przyjść do nas, zjemy coś razem. Zjemy kolację.

– Nie sądzę, żeby pańska żona się ucieszyła.

– Możliwe. Bardzo możliwe, że się nie ucieszy. Ale mimo to proszę przyjść. Przełamiemy się chlebem. Jadamy o siódmej. Napiszę panu adres.

– Nie ma potrzeby. Już byłem u pana w domu i poznałem pańską córkę. To ona mnie tu skierowała.

Isaacs słucha bez mrugnięcia.

– To dobrze – mówi.

Drzwi frontowe otwiera sam Isaacs.

– Proszę wejść, proszę bardzo – mówi, wprowadzając gościa do salonu. Żony nigdzie ani śladu, młodszej córki też.

– Przyniosłem ofiarę – oświadcza Lurie, podając gospodarzowi butelkę wina.

Isaacs dziękuje mu, ale chyba nie bardzo wie, co zrobić z winem.

– Czy mogę panu nalać? Pójdę i otworzę. – Wychodzi z pokoju; z kuchni słychać szepty. Isaacs wraca. – Zdaje się, że gdzieś zapodzialiśmy korkociąg. Ale Dezzy pożyczy od sąsiadów.

Abstynenci, to jasne. Powinien był przewidzieć. Skąpy, drobnomieszczański domek, gospodarny, rozsądny. Auto umyte, trawnik przystrzyżony, oszczędności w banku. Cała energia skoncentrowana na tym, żeby wyprawić w pomyślną przyszłość dwie drogocenne córki: bystrą Melanie, która hołubi teatralne ambicje; i Desiree, tę piękność. Wspomina, jak Melanie w pierwszy wieczór bliższej z nim znajomości siedziała obok niego na kanapie, pijąc kawę z naparstkiem whisky, która w jego zamyśle miała ją – jak sam to z pewnym ociąganiem nazywa – zwilżyć. Jej zgrabne, drobne ciało; seksowne ubranie; oczy błyszczące z podniecenia. Zapuściła się w las, w którym grasuje dziki wilk. Piękna Desiree wchodzi, niosąc butelkę i korkociąg. Podchodząc do mężczyzn, na moment przystaje z wahaniem, zdając sobie sprawę, że powinna jakoś się przywitać.

– Tato? – mamrocze, odrobinę zbita z tropu, wysuwając przed siebie rękę, w której trzyma butelkę.

A zatem dowiedziała się, kim jest przybysz. Rozmawiali o nim, może nawet doszło do scysji z powodu niepożądanego gościa, którego imieniem jest ciemność.

Ojciec mocno chwycił ją za rękę.

– Desiree – mówi. – To jest pan Lurie.

– Jak się masz, Desiree.

Dziewczynka odgarnia włosy z twarzy. Spotyka się z nim spojrzeniem, wciąż jeszcze zakłopotana, ale silniejsza, odkąd ojciec wziął ją pod skrzydło.

– Dzień dobry – szepcze, a on myśli; Mój Boże, mój Boże! Ona zaś nie potrafi ukryć przed nim, co przemyka jej przez głowę: Więc to jest ten facet, przy którym moja siostra się rozebrała! Więc to z nim robiła tę rzecz! Z tym starym dziadem!

Jadalnia mieści się w osobnym pokoiku z okienkiem do kuchni. Na stole cztery nakrycia z najlepszymi sztućcami; płoną świece.

– Siadajmy, siadajmy! – zaprasza Isaacs. Żona wciąż się nie pokazuje. – Przepraszam na chwilę.

Znika w kuchni. Lurie zostaje sam na sam z Desiree, twarzą w twarz przy stole. Dziewczynka zwiesza głowę, już nie taka odważna.

Po chwili wchodzą oboje rodzice. Lurie wstaje.

– Jeszcze nie zna pan mojej żony. Doreen, to nasz gość, pan Lurie.

– Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć u siebie w domu.

Pani Isaacs jest niska i już trochę korpulentna, tak jak wiele kobiet koło czterdziestki; nogi ma pałąkowate, więc chodzi lekko rozkołysanym krokiem. Ale Lurie natychmiast rozumie, skąd wzięła się uroda jej córek. Ich matka musiała być za młodu prawdziwą pięknością.

Kobieta ma niewzruszoną minę, unika wzroku gościa, ale odpowiada leciutkim skinieniem głowy. Posłuszna; dobra żona i pomocnica. „I będziecie jako jedno ciało.” Czy córki wdadzą się w nią?

– Desiree – komenderuje matka. – Chodź i pomóż mi podać do stołu.

Dziecko z ulgą zsuwa się z krzesła.

– Panie Isaacs, robię tylko zamieszanie w pańskim domu – stwierdza Lurie. – To miło, że mnie pan zaprosił, bardzo jestem wdzięczny, ale lepiej już pójdę.

Isaacs odpowiada uśmiechem, w którym ku zaskoczeniu Luriego widać promyk wesołości.

– Niech pan siada, niech pan siada! Uda nam się! Poradzimy sobie! – Pochyla się w stronę gościa. – Musi pan być silny!

Desiree i jej matka wracają, niosąc potrawy: kurczaka w bulgocącej duszeninie z pomidorów, nad którą unosi się aromat imbiru i kminu, ryż oraz cały zestaw sałatek i marynat. Właśnie takie jedzenie, jakiego najbardziej mu brakowało u Lucy.

Butelkę wina stawiają przed gościem wraz z jednym jedynym kieliszkiem.

– Czy tylko ja będę pił? – pyta Lurie.

– Proszę – mówi Isaacs. – Niech się pan częstuje.

Lurie nalewa sobie kieliszek. Nie lubi słodkich win, kupił Late Harvest, bo wyobrażał sobie, że utrafi w gust gospodarzy. No cóż, tym gorzej dla niego.

Trzeba jeszcze przebrnąć przez modlitwę. Isaacsowie biorą się za ręce; Lurie nie ma wyboru: też musi wyciągnąć lewą rękę do ojca dziewczyny, prawą do matki.

– Oby Pan pozwolił nam odczuć szczerą wdzięczność za dary, które wkrótce otrzymamy – mówi Isaacs.

– Amen – odpowiadają żona i córka. David Lurie także mamrocze „amen” i puszcza dwie dłonie: chłodną jak jedwab dłoń ojca i drobną, pulchną, ciepłą od pracy dłoń matki.

Pani Isaacs rozdziela porcje.

– Proszę uważać, gorące – mówi, nakładając na talerz Luriemu. Przez resztę wieczoru ani razu się do niego nie odezwie.

David stara się wywiązywać z roli gościa, prowadzić zajmującą rozmowę, wypełniać chwile milczenia. Opowiada o Lucy, o psim pensjonacie, o pasiece i o planowanym sadzie, o tym, jak w każdą sobotę rano jeździ na targ. Wspomina o napadzie, ale w złagodzonej wersji, przyznając tylko, że skradziono mu samochód. Mówi o Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami, ale nie o szpitalnym krematorium ani o swoich kradzionych popołudniach z Bev Shaw.