Выбрать главу

Dziewczyna zastanawia się, marszcząc nos.

– Wybrałam je głównie ze względu na atmosferę – mówi w końcu. – Nie chciałam znowu przerabiać Szekspira. Przerabiałam go w zeszłym roku.

Kolacja jest rzeczywiście prosta: makaron wstążki z anchois i sosem grzybowym. Krojenie grzybów powierzył dziewczynie, która poza tym tylko siedzi bezczynnie na taborecie i patrzy, jak gospodarz gotuje. Jedzą w jadalni; otwierają drugą butelkę wina. Melanie je bez zahamowań. Ma zdrowy apetyt jak na tak filigranową osóbkę.

– Zawsze pan sam sobie gotuje? – pyta.

– Mieszkam sam. Jeżeli nie ugotuję, nikt mnie nie wyręczy.

– Nienawidzę gotowania. Pewnie powinnam się nauczyć.

– Dlaczego? Skoro naprawdę tak pani nie cierpi gotować, proszę wyjść za mężczyznę, który gotuje.

Razem kontemplują ten obrazek: młoda mężatka, ekscentrycznie ubrana, z krzykliwą biżuterią, zamaszyście wchodzi drzwiami od frontu, węsząc niecierpliwie; jej mąż, bezbarwny Pan Poczciwiec, przewiązany fartuchem, stoi w zaparowanej kuchni i miesza coś w garnku. Zamiana róclass="underline" temat na mieszczańską komedię.

– To już wszystko – mówi mężczyzna, kiedy opróżnili salaterkę. – Deseru nie będzie, chyba że ma pani ochotę na jabłko albo na jogurt. Przepraszam. Nie wiedziałem, że będę miał gościa.

– I tak było miło – odpowiada ona, po czym dopija wino i wstaje.

– Proszę jeszcze nie odchodzić.

Bierze ją za rękę i prowadzi w stronę kanapy.

– Chcę pani coś pokazać. Lubi pani taniec? Nie żeby samej tańczyć, tylko oglądać. – Wsuwa kasetę do odtwarzacza. – Ten film nakręcił niejaki Norman McLaren. Dawno temu. Znalazłem go w wypożyczalni. Ciekawe, jaki się pani wyda. Siedzą obok siebie i patrzą. Na pustej scenie dwoje tancerzy stawia kroki przed stroboskopową kamerą. Widmowe ślady ich ruchów suną za nimi wachlarzem jak odciśnięty w powietrzu łopot skrzydeł. Pierwszy raz widział ten film przed ćwierćwieczem, ale wciąż jest urzeczony: chwilowe „teraz” i ciągnąca się za tą teraźniejszością przeszłość, obie ulotne, schwytane w tę samą przestrzeń. Chciałby, żeby dziewczyna też dała się urzec. Ale czuje jej obojętność. Kiedy film się kończy, dziewczyna wstaje i zaczyna się przechadzać po pokoju. Podnosi klapę pianina, uderza środkowe C.

– Gra pan? – pyta.

– Trochę.

– Klasykę czy jazz?

– Niestety, jazzu nie gram.

– Zagra mi pan coś?

– Nie teraz. Wyszedłem z wprawy. Kiedy indziej, jak już się lepiej poznamy.

Ona zagląda do jego pracowni.

– Mogę rzucić okiem? – pyta.

– Proszę zapalić światło.

On puszcza kolejną płytę: sonaty Scarlattiego, kocia muzyka.

– Ma pan mnóstwo książek o Byronie – mówi dziewczyna, wracając. – To pański ulubieniec?

– Piszę coś o nim. O jego pobycie we Włoszech.

– Umarł młodo?

– Miał trzydzieści lat. Oni wszyscy młodo umierali. Albo milkli. Albo wariowali i trafiali pod klucz. Ale Byron nie umarł we Włoszech, tylko w Grecji. Pojechał do Włoch, żeby uciec przed skandalem, i na stałe tam osiadł. Ustatkował się. Przeżył swój ostatni wielki romans. Wielu Anglików jeździło wtedy do Włoch. Wierzyli, że Włosi wciąż jeszcze są blisko własnej natury. Mniej skrępowani konwenansem, bardziej namiętni. Dziewczyna robi kolejną rundę po pokoju.

– To pańska żona? – pyta, zatrzymując się przed zdjęciem w ramce, które stoi na stoliku.

– Matka. Zdjęcie z młodości.

– Jest pan żonaty?

– Byłem. Dwa razy. Ale teraz nie jestem.

Nie mówi: teraz musi mi wystarczyć to, co się samo nawinie. Nie mówi: teraz muszą mi wystarczyć kurwy.

– Mogę panią poczęstować likierem?

Dziewczyna nie ma ochoty na likier, ale pozwala wlać sobie do kawy trochę whisky. Popija drobnymi łyczkami, a on pochyla się ku niej i dotyka jej policzka.

– Jest pani bardzo piękna – mówi. – Spróbuję panią namówić na małe szaleństwo. – Znowu jej dotyka. – Proszę zostać u mnie na noc.

Ona mierzy go niewzruszonym spojrzeniem znad krawędzi filiżanki.

– Dlaczego?

– Bo powinna pani.

– Dlaczego powinnam?

– Dlaczego? Dlatego, że uroda kobiety nie jest jej wyłączną własnością, lecz częścią bogactwa, które przynosi ona ze sobą na świat. Ma obowiązek dzielić się tym bogactwem.

Jego dłoń wciąż dotyka jej policzka. Dziewczyna nie odsuwa się, ale i nie ulega.

– A jeżeli już się nim dzielę? – pyta trochę jakby z zapartym tchem. Zawsze to jednak podnieca, kiedy jest się obiektem zalotów: podnieca, sprawia przyjemność.

– W takim razie powinna się pani dzielić szczodrzej.

Gładkie słowa, stare jak sama sztuka uwodzenia. Ale w tej akurat chwili on naprawdę w nie wierzy. Dziewczyna nie należy tylko do siebie. Piękno nie jest swoją wyłączną własnością.

– Od istot przecudnych łakniemy hojności – recytuje – iżby róża urody nigdy nie uwiędła.

Złe posunięcie. Jej uśmiech nie jest już figlarny i ruchliwy jak przed chwilą. Pentametr, którego kadencją niegdyś tak gładko sunęły wężowe słowa, teraz stwarza jedynie dystans. Mężczyzna przedzierzgnął się z powrotem w nauczyciela, dzierżawcę ksiąg, strażnika skarbów kultury. Dziewczyna odstawia filiżankę.

– Muszę już iść, ktoś na mnie czeka.

Chmury się rozwiały, świecą gwiazdy.

– Piękna noc – mówi on, otwierając kluczem ogrodową furtkę. Dziewczyna nie spogląda w górę. – Odprowadzić panią do domu?

– Nie.

– No to nie. Dobrej nocy. – Wyciąga ręce i obejmuje ją. Przez moment czuje na swoich żebrach dotyk jej drobnych piersi.

Potem dziewczyna wymyka mu się i znika.

I tu powinien sprawę zakończyć. Ale nie kończy. W niedzielę rano jedzie autem w stronę opustoszałego uniwersytetu i otwiera sobie drzwi dziekanatu. Z sekretarzyka wyjmuje kartę Melanie Isaacs i przepisuje dane osobiste: stałe miejsce zamieszkania, adres w Kapsztadzie, numer telefonu. Wykręca numer. W słuchawce rozlega się kobiecy głos.

– Melanie?

– Zaraz poproszę. Kto mówi?

– Proszę jej powiedzieć, że dzwoni David Lurie.

Melanie – melodia: fałszywy rym. Nie pasuje do niej to imię. Przenieść akcent. Melani: mroczna.

– Halo?

W tym jednym słowie słyszy całą jej niepewność. Za młoda. Nie będzie umiała z nim postępować; powinien dać jej odejść. Ale coś go opętało. Róża urody: wiersz trafia celnie jak strzała. Dziewczyna nie jest swoją własnością; on sam może też sobą nie włada.

– Myślałem, że może miałaby pani ochotę wybrać się ze mną na lunch – mówi. – Wstąpię po panią, powiedzmy, o dwunastej.

Ona ma jeszcze czas skłamać, wykręcić się. Ale zanadto jest skołowana i przepuszcza dogodną chwilę. Kiedy on przyjeżdża, dziewczyna czeka na chodniku przed blokiem, w którym mieszka. Ubrana jest w czarne legginsy i czarny sweter. Biodra ma szczupłe jak dwunastolatka. Zabiera ją nad Zatokę Hout, do portu. Podczas jazdy próbuje rozproszyć jej skrępowanie. Pyta ją, jakie jeszcze ma zajęcia na uczelni. Dziewczyna odpowiada, że gra w sztuce. To jedno z zadań dyplomowych. Próby pochłaniają mnóstwo czasu. W restauracji nie chce jej się jeść; ponuro patrzy na morze.

– Coś nie tak? Powie mi pani?

Dziewczyna kręci głową.

– Niepokoi panią to, co dzieje się między nami?

– Może.

– Niepotrzebnie. Zadbam o wszystko. Dopilnuję, żeby sprawy nie zaszły za daleko.

Za daleko. Co w ogóle znaczy „daleko”, co znaczy „za daleko” w takiej historii jak ta? Czy dziewczyna przykłada tę samą miarę, co on?

Zaczęło padać: płachty wody kołyszą się nad pustą zatoką.

– Idziemy? – pyta mężczyzna.

Wiezie ją do siebie. Na podłodze w salonie, przy dźwiękach deszczu grzechoczącego o szybę, kocha się z nią. Jej ciało jest wyraziste, nieskomplikowane, na swój sposób doskonałe; chociaż przez cały czas pozostaje bierna, jemu i tak jest dobrze; tak dobrze, że w szczytowym momencie osuwa się w bezbarwną nicość.