Выбрать главу

– Kim pan jest? – pyta.

– Nazywam się David Lurie.

– Tak? No i?

– Przyszedłem zabrać swoją pocztę. Dawniej to był mój gabinet.

„W przeszłości”, nieomal dodaje.

– Ach, racja. David Lurie. Przepraszam, nie skojarzyłem. Całą pocztę schowałem do pudła. I różne pańskie rzeczy, które tu znalazłem. – Macha ręką, wskazując pudło. – O, tam.

– A moje książki?

– Są na dole, w magazynie.

Lurie podnosi pudło.

– Dziękuję – mówi.

– Nie ma za co – odpowiada młody doktor Otto. – Da pan sobie radę?

Lurie niesie ciężkie pudło do biblioteki, żeby tam przejrzeć pocztę. Ale kiedy staje przy barierce i wsuwa do maszyny kartę, okazuje się, że jest już nieważna. Będzie musiał przejrzeć korespondencję na ławce w hallu.

Jest tak wytrącony z równowagi, że nie może zasnąć. O świcie rusza w stronę góry, na długi spacer. Ostatnio padało, strumienie są wezbrane, Wciąga w płuca upajającą woń sosen. Od dziś jest wolnym człowiekiem, nie krępują go żadne zobowiązania prócz tych, które ma wobec siebie. Czas leży przed nim, do roztrwonienia wedle własnego widzimisię. Jest to niepokojące uczucie, lecz on zakłada, że stopniowo przywyknie. Pobyt u Lucy nie przemienił go w amatora wiejskiego życia. Jest jednak parę rzeczy, za którymi tęskni – na przykład kacza rodzina: Mama Kaczka halsuje po powierzchni zbiornika odgrodzonego tamą, dumnie wypinając pierś, a za nią pracowicie wiosłują Ene, Due, Rike i Fake, ufne, że póki ona jest z nimi, nic im nie grozi. O psach woli nie myśleć. Od poniedziałku psy zwalniane z życia w murach kliniki będą rzucane w ogień bez ceregieli, bez ceremonii żałobnych. Czy ta zdrada zostanie mu kiedykolwiek wybaczona? Wstępuje do banków, zanosi do pralni mnóstwo brudów. W sklepiku, w którym od lat kupuje kawę, sprzedawca udaje, że go nie poznał. Sąsiadka, podlewając ogród, metodycznie odwraca się tyłem, Myśli o tym, jak William Wordsworth podczas pierwszej wizyty w Londynie poszedł obejrzeć pantomimę, w której Jack Olbrzymobójca nonszalancko maszerował po scenie, wymachując mieczem, chroniony wypisanym na piersi słowem „Niewidzialny”. Wieczorem dzwoni z automatu do Lucy.

– Pomyślałem, że zadzwonię, bo a nuż zaczęłabyś się martwić – mówi. – U mnie wszystko w porządku. Pewnie trochę potrwa, nim się zakorzenię. Na razie obijam się po domu jak groch w butelce. Tęsknię za kaczkami.

Nie wspomina o włamaniu. Po co miałby ją obarczać swoimi kłopotami?

– A Petrus? – pyta. – Opiekuje się tobą czy dalej jest pochłonięty budową domu?

– Owszem, pomaga. Wszyscy bardzo mi pomagają.

– W każdej chwili mogę wrócić, gdybyś mnie potrzebowała. Wystarczy, że powiesz.

– Dziękuję, David. Może nie teraz, ale kiedyś, owszem. Któż by zgadł po jej narodzeniu, że własny ojciec będzie się jeszcze przed nią czołgał, prosząc, żeby go przygarnęła?

W supermarkecie nagle stwierdza, że stoi w kolejce tuż za Elaine Winter, dziekanem swojego dawnego wydziału. Elaine ma pełen wózek sprawunków, a on – tylko koszyk. Kobieta nerwowo odpowiada na jego powitanie.

– A jak wydział radzi sobie beze mnie? – pyta Lurie, siląc się na pogodny ton.

Wręcz znakomicie – brzmiałaby najszczersza odpowiedź. Znakomicie sobie bez pana radzimy. Ale Elaine jest zbyt uprzejma, żeby powiedzieć coś takiego.

– Och, trudności jak zwykle – mówi niejasno.

– Udało wam się kogoś zatrudnić?

– Przyjęliśmy jednego nowego pracownika na zasadzie kontraktu. To młody człowiek.

Poznałem go, mógłby odpowiedzieć. Skończony kutasina, mógłby dodać. Ale sam też jest dobrze wychowany.

– W czym się specjalizuje? – pyta tylko.

– W lingwistyce stosowanej. W metodyce nauczania języków.

Żegnajcie, poeci, żegnajcie, martwi mistrzowie. Którzy, musi przyznać, niezbyt umiejętnymi byli dla niego przewodnikami. A liter, których niezbyt umiejętnie słuchał.

Kobieta stojąca przed nimi w kolejce nie spieszy się z płaceniem. Elaine zdążyłaby jeszcze zadać następne pytanie, które powinno brzmieć: A jak pan sobie radzi, David? Na co on by odpowiedział: Znakomicie, Elaine, naprawdę znakomicie. Lecz ona proponuje:

– Może zamieniłby się pan ze mną miejscami? Ma pan tak mało rzeczy – dodaje, wskazując jego koszyk.

– Wykluczone, Elaine – mówi David, a potem z niejaką przyjemnością przygląda się, gdy ona wykłada zakupy na taśmę: nie tylko sprawunki w rodzaju chleba czy masła, ale i drobne smakołyki, jakie funduje sobie samotnie mieszkająca kobieta – lody śmietankowe (a w nich prawdziwe migdały, prawdziwe rodzynki), importowane z Włoch ciasteczka, batony czekoladowe, a także paczkę podpasek higienicznych.

Płaci kartą. Przez barierkę macha Luriemu na pożegnanie. Z widoczną ulgą.

– Do widzenia! – woła Lurie nad głową kasjerki. – Proszę wszystkich ode mnie pozdrowić!