Выбрать главу

– I co teraz zrobimy? – lamentuje Miriam, kobieta od mycia głów.

– Sss – dobiega syk zza pleców Luriego, na tyle cichy, że nie słychać go w przednich rzędach. – Sss.

Lurie ogląda się za siebie i dostaje papierową kulką w skroń. Pod tylną ścianą stoi Ryan, chłopak Melanie, ten z kolczykiem w uchu i z kozią bródką. Spotykają się wzrokiem.

– Profesor Lurie! – ochryple szepcze Ryan. Chociaż zachowuje się oburzająco, sprawia całkiem swobodne wrażenie. Na ustach błąka mu się lekki uśmieszek.

Spektakl trwa, ale wokół Luriego zrobiło się wyraźne poruszenie.

– Sss – znowu syczy Ryan.

– Cicho! – woła siedząca o dwa miejsca dalej kobieta, zwracając się do Luriego, który dotąd ani pisnął.

Po drodze musi sforsować pięć par kolan („Przepraszam… Przepraszam…”), odprowadzany niechętnymi spojrzeniami i gniewnymi pomrukami, zanim dotrze do przejścia, odnajdzie drzwi i wyjdzie prosto w wietrzną, bezksiężycową noc. Słyszy za sobą jakiś odgłos. Odwraca się. W ciemności jarzy się papieros – Ryan wyszedł za nim na parking.

– Może byś tak się wytłumaczył? – zaczepnym tonem pyta Lurie. – Może byś wytłumaczył swoje szczeniackie zachowanie?

Ryan zaciąga się papierosem.

– Chciałem ci tylko oddać przysługę, profesorku. Wciąż jeszcze niczego żeś się nie nauczył?

– A niby czego miałem się nauczyć?

– Że lepiej trzymać się swoich.

Swoich – a kimże jest ten chłopak, że mówi Luriemu, kto dla niego może być swój? Co on wie o sile, która sprawia, że obcy ludzie padają sobie w ramiona i stają się dla siebie nawzajem swoi, krewni, wyrwani spod dyktatu jakkolwiek pojętego rozsądku? Omnis gens quaecumque se in se perficere vult. Płodne nasienie w pędzie ku samodoskonaleniu gna w głąb kobiecego ciała, iżby zaszczepić młody pęd. Pęd, popęd. A Ryan mówi:

– Daj jej spokój, facet! Melanie napluje ci w oko, jeżeli cię zobaczy. – Upuszcza papierosa i zbliża się o krok. Pod gwiazdami tak roziskrzonymi, jakby płonęły żywym ogniem, stoją twarzą w twarz.

– Znajdź sobie inne życie, profesorku. Szczerze radzę.

Wolno jedzie przez Main Road w Green Point. Napluje ci w oko – tego się nie spodziewał. Dłoń, którą trzyma na kierownicy, drży. Egzystencjalne wstrząsy – musi nauczyć się traktować je mniej serio. Prostytutki wyległy na ulicę; pod światłami na skrzyżowaniu spotyka się wzrokiem z wysoką dziewczyną w mikroskopijnej spódniczce z czarnej skóry. Czemu nie, myśli, akurat w tę noc objawień? Parkują w ślepym zaułku na stoku Signal Hill. Dziewczyna jest pijana, a może pod wpływem narkotyków – nie udaje się mu wydobyć od niej ani jednego sensownego zdania. Ale obsługa nie pozostawia nic do życzenia. Potem dziewczyna leży z twarzą na jego podbrzuszu i odpoczywa. Jest młodsza, niż mu się wydawało w świetle latarni, jeszcze młodsza od Melanie. Kładzie jej rękę na głowie. Drżenie ustało. Jest senny, zaspokojony; i dziwnie opiekuńczy. Więc tylko tyle trzeba! – myśli. – Jak mogłem zapomnieć? Nie jest złym człowiekiem, ale dobrym też nie. Ani zimnym, ani gorącym, nawet w swoich najgorętszych chwilach. Nie ma porównania z Teresą, a choćby i z Byronem. Bez ognia. Czy taki właśnie werdykt wyda na niego wszechświat, taksując go wszechwidzącym okiem? Dziewczyna porusza się, siada.

– Gdzie mnie wieziesz? – bełkocze.

– Z powrotem, tam, gdzie cię znalazłem.

Z córką podtrzymuje kontakt telefoniczny. Ilekroć rozmawiają, Lucy wyraźnie stara się go zapewnić, że na farmie wszystko w porządku, a on usiłuje sprawiać takie wrażenie, jakby jej wierzył. Lucy mówi mu, że ciężko pracuje przy grządkach kwiatów, które właśnie rozkwitły, jak to wiosną. Psi pensjonat pomału odżywa. Dostała na przechowanie dwa psy, a ma nadzieję dostać więcej. Petrus zajęty jest swoim domem, ale nie aż tak, żeby nie mógł jej trochę pomóc. Często ją odwiedzają Shawowie. Nie, nie potrzebuje pieniędzy. Ale Lurie dręczy się myślą o pewnym tonie, który słychać w jej głosie. Dzwoni do Bev Shaw.

– Tylko ciebie mogę o to spytać – mówi. – W jakiej formie jest Lucy, tak naprawdę?

Bev Shaw ma się na baczności.

– A co ci powiedziała?

– Twierdzi, że wszystko gra. Ale mówi głosem z zaświatów. Jakby brała jakieś środki uspokajające. Bierze?

Bev Shaw przemilcza to pytanie. Przyznaje jednak – i chyba starannie dobiera przy tym słowa – że zaszły pewne „zmiany”.

– Jakie zmiany?

– Nie mogę ci powiedzieć. Nie naciskaj, David. Będziesz musiał usłyszeć to bezpośrednio od Lucy.

Dzwoni do córki.

– Muszę pojechać do Durbanu – kłamie. – Jest szansa, że dostanę tam pracę. Mogę zatrzymać się u ciebie parę dni?

– Bev z tobą rozmawiała?

– Bev nie ma z tym nic wspólnego. Mogę przyjechać?

Leci samolotem do Port Elizabeth i wypożycza auto. Po dwóch godzinach skręca z szosy w drogę, która prowadzi na farmę, na farmę Lucy, na jej skrawek ziemi.

Czy jest to i jego ziemia? Lurie nie ma takiego poczucia. Pomimo spędzonego tu czasu czuje się jak w obcym kraju. To i owo się zmieniło. Druciany płot, niezbyt fachowo postawiony, wyznacza granicę między działkami Lucy i Petrusa. Po stronie tego ostatniego pasą się dwie chuderlawe jałówki. Jego dom stał się widomym faktem. Szary, nijaki, stoi na wzniesieniu po wschodniej stronie starego domu; rano musi pewnie rzucać długi cień. Lucy otwiera drzwi, ubrana w bezkształtny kitel, który równie dobrze mógłby być nocną koszulą. Straciła swoją dawną zdrową rześkość. Ma ziemistą cerę, nie umyte włosy. Pozwala się objąć i nawet odwzajemnia uścisk, ale bez odrobiny ciepła.