– Wejdź – mówi. – Właśnie parzyłam herbatę.
Siadają razem przy kuchennym stole. Lucy nalewa herbatę i podsuwa Luriemu paczkę imbirowych chrupek.
– Opowiedz mi o tej propozycji z Durbanu – prosi. – Zostawmy to na później. Przyjechałem tu, Lucy, bo się o ciebie martwię. Dobrze się czujesz?
– Jestem w ciąży.
– Co takiego?
– Jestem w ciąży.
– Z kim? Od kiedy? Od tamtej pory?
– Od tamtej pory.
– Nie rozumiem. Myślałem, że o to zadbałaś, ty i twój lekarz rejonowy.
– Nie.
– Jak to, nie zadbałaś? Naprawdę nic w tej sprawie nie zrobiłaś?
– Owszem, zadbałam. Zadbałam o wszystko, co się mieści w granicach rozsądku, oprócz tego, co mi właśnie teraz sugerujesz. Ale ciąży nie przerwę. Nie czuję się na siłach przeżyć to jeszcze raz.
– Nie wiedziałem, że masz takie przekonania. Nigdy mi nie mówiłaś, że sprzeciwiasz się przerywaniu ciąży. A zresztą, skąd w ogóle ten problem? Myślałem, że wzięłaś Ovral.
– To nie ma nic wspólnego z przekonaniami. A poza tym nigdy nie twierdziłam, że wzięłam Ovral.
– Mogłaś mi wcześniej powiedzieć. Dlaczego to przede mną zataiłaś?
– Dlatego, David, że nie potrafiłabym stawić czoła kolejnemu twojemu wybuchowi. Nie mogę układać sobie życia, kierując się tym, czy aprobujesz moje decyzje. Już dłużej tak nie mogę. Zachowujesz się, jakby wszystko, co robię, było częścią fabuły, którą jest twoje życie. Ty jesteś w niej głównym bohaterem, a ja postacią epizodyczną, która pojawia się dopiero w połowie akcji. Otóż wbrew temu., co sobie myślisz, ludzie nie dzielą się na pierwszo- i drugoplanowych. Nie jestem drugoplanowa. Mam własne życie, równie ważne dla mnie, jak twoje jest ważne dla ciebie, i w tym moim życiu to ja podejmuję decyzje.
Wybuchowi? A czy sama właśnie teraz nie wybuchnęła?
– Dosyć już, Lucy – przerywa Lurie i sięgając ręką przez stół, ujmuje jej dłoń. – Więc masz zamiar urodzić to dziecko?
– Tak.
– Dziecko jednego z tych mężczyzn?
– Tak.
– Dlaczego?
– Dlaczego? Jestem kobietą, David. Myślisz, że nienawidzę dzieci? Mam opowiedzieć się przeciwko dziecku, bo jego ojciec jest tym, kim jest?
– Zdarzają się takie przypadki. Kiedy się spodziewasz urodzić?
– W maju. Pod koniec maja.
– I to nieodwołalna decyzja?
– Tak.
– No dobrze. Nie ukrywam, że mnie to zaszokowało, ale będę cię wspierał, cokolwiek postanowisz. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Pójdę się teraz przejść. Porozmawiać możemy później. A czemu nie teraz? Ponieważ jest roztrzęsiony. Ponieważ istnieje ryzyko, że on także mógłby wybuchnąć. Nie czuje się na siłach, mówi, przeżyć to jeszcze raz. Czyli raz już przerwała ciążę. Nigdy by nie pomyślał. Kiedy to mogło się stać? Gdy jeszcze mieszkała w rodzinnym domu? Czy Rosalind o tym wiedziała, a jego nie dopuszczono do sekretu? Banda trzech. Trzej ojcowie w jednym. Gwałciciele, a rabusie tylko przy okazji, powiedziała o nich Lucy – gwałciciele, a zarazem poborcy podatków, którzy włóczą się po okolicy, napadając kobiety i folgując swoim brutalnym zachciankom. Otóż pomyliła się. Nie zgwałcili jej, tylko się z nią sparzyli. Nie kierowała nimi zasada przyjemności, lecz jądra, worki wezbrane nasieniem, które aż do bólu pragnęło się doskonalić. I oto – patrzcie państwo! – dziecko! Sam już nazywa je „dzieckiem”, chociaż to na razie zaledwie robak w łonie jego córki. Jakie też dziecko może się począć z nasienia, które wciśnięto w ciało kobiety nie z miłością, ale z nienawiścią, nasienia chaotycznie pomieszanego, żeby kobietę splugawić, naznaczyć jak psią uryną? Ojciec, który nie miał dość rozumu, żeby spłodzić syna: czy tak właśnie zakończy się ta cała historia, czy tak właśnie dobiegnie kresu jego linia, niby woda wsiąkająca cienką strużką w ziemię? Kto by pomyślał! Dzień jak co dzień, czyste niebo, łagodne słońce, a jednak wszystko nagle wygląda inaczej, zupełnie inaczej! Stoi na dworze, oparty o ścianę przy drzwiach do kuchni, kryjąc twarz w dłoniach, i przez chwilę tłumi gwałtowny szloch, a potem wybucha płaczem. Wprowadza się do dawnego pokoju Lucy, którego ona sama nie zajęła z powrotem. Przez resztę popołudnia unika jej, bojąc się, że wyrwie mu się jakieś popędliwe słowo. Przy wieczornym posiłku następuje kolejna rewelacja.
– Aha – mówi Lucy. – Ten chłopak znowu tu jest.
– Chłopak?
– Tak, ten, z którym się wdałeś w awanturę na przyjęciu u Petrusa. Mieszka u niego i mu pomaga. Ma na imię Pollux.
– A nie Mncedisi? Albo Nqabayakhe? Żadna językołamka, tylko po prostu Pollux?
– P-O-L-L-U-X. I czy moglibyśmy chociaż chwilę odpocząć od tej twojej straszliwej ironii, David?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Oczywiście, że wiesz. Jeszcze w dzieciństwie całymi latami mnie nią dręczyłeś. Niemożliwe, żebyś zapomniał. W każdym razie Pollux, jak się okazuje, jest bratem żony Petrusa. Nie wiem, czy rodzonym, autentycznym bratem. Ale Petrus ma wobec niego pewne obowiązki, rodzinne zobowiązania.
– Czyli wszystko pomału wychodzi na jaw. I oto młody Pollux wraca na miejsce zbrodni, a my musimy udawać, że nic się nie stało.
– Nie unoś się, David, to nic nie da. Petrus twierdzi, że Pollux rzucił szkołę i nie może znaleźć pracy. Chcę cię tylko ostrzec, że się tu kręci. Na twoim miejscu omijałabym go z daleka. Podejrzewam, że coś z nim jest nie tak. Ale nie mogę kazać mu się stąd wynieść, nie mam takiej władzy.
– Zwłaszcza… – Lurie nie kończy.
– Zwłaszcza, że co? No, powiedz.
– Zwłaszcza, że on może być ojcem dziecka, które w sobie nosisz. Lucy, twoja sytuacja staje się śmieszna, a nawet gorzej: złowroga. Nie wiem, jak możesz tego nie dostrzegać. Błagam cię, wynieś się z farmy, zanim będzie za późno. To jedyne przytomne wyjście, jakie ci zostało.
– Przestań mówić „farma”, David. To tylko kawałek ziemi, na którym uprawiam ogród. Oboje wiemy, że tak jest. Ale nie, nie wyniosę się stąd.
Lurie z ciężkim sercem kładzie się do łóżka. Między nim a Lucy nic się nie zmieniło, nie zaleczyło. Warczą na siebie, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał.
Jest rano. Lurie przełazi przez nowo wzniesiony płot. Za starą stajnią żona Petrusa rozwiesza pranie.
– Dzień dobry – mówi Lurie. – Molo. Szukam Petrusa. Kobieta unika jego wzroku, ale leniwym gestem wskazuje w stronę placu budowy. Ruchy ma powolne, ociężałe. Niebawem urodzi: nawet on to widzi.
Petrus właśnie szkli okna. Należałoby odbyć przewlekły ceremoniał powitalny, ale Lurie nie ma na to nastroju.
– Wiem od Lucy, że ten chłopak znowu tu jest – mówi. – Pollux. Ten, co ją napadł.
Petrus oskrobuje nóż do czysta i odkłada go.
– To mój krewny – oświadcza. – I przez to, co się wtedy stało, mam mu powiedzieć, żeby sobie stąd szedł?
– Twierdziłeś, że go nie znasz. Okłamałeś mnie.
Petrus wtyka fajkę między zęby żółte od nikotyny i energicznie ją ssie. Po chwili wyjmuje cybuch z ust i szeroko się uśmiecha.
– Okłamałem – przyznaje. – Ja tobie okłamałem. – Znowu zaczyna ssać cybuch. – A dlaczego ja muszę tobie okłamać?
– Nie pytaj mnie, Petrus, lepiej spytaj samego siebie. Dlaczego kłamiesz?
Uśmiech znika.
– Wyjeżdżasz, a teraz wracasz. Dlaczego? – Patrzy wyzywająco. – Nie masz tu żadnej roboty. Przyjeżdżasz zaopiekować się o swoje dziecko. No więc ja też się opiekuję o swoje dziecko.