Выбрать главу

– Twoje dziecko? To ten cały Pollux jest teraz twoim dzieckiem?

– Tak. On jest dziecko. Należy do mojej rodziny, do moich ludzi.

A więc to tak. Koniec kłamstw. „Moi ludzie.” Nie mógłby żądać bardziej bezpośredniej odpowiedzi. No cóż, Lucy to z kolei „jego ludzie”.

– Mówisz, że źle się stało – ciągnie Petrus. – Ja też mówię, że źle. Ale to już skończone. – Wyjmuje fajkę z ust i zapalczywie dźga cybuchem powietrze. – Skończone.

– Wcale nie skończone. Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Nic tu nie jest skończone. Wręcz przeciwnie, to dopiero początek. A ciąg dalszy będzie trwał długo po mojej i twojej śmierci.

Petrus patrzy na niego z zadumą i wcale nie udaje, że nie rozumie.

– On z nią ożeni – mówi wreszcie. – Ożeni z Lucy, tylko na razie za młody jeszcze, za młody, żeby żenić. To jeszcze dziecko.

– Niebezpieczne dziecko. Młody bandzior. Szakal, nie chłopak.

Petrus kwituje te obelgi lekceważącym machnięciem ręki.

– Tak, jest za młody, za młody. Może kiedyś będzie mógł żenić, ale nie teraz. Za to ja ożenię.

– Z kim mianowicie się ożenisz?

– Z Lucy.

Lurie nie wierzy własnym uszom. A więc to jest puenta, o to szło w tej całej walce z cieniem; o tę odżywkę, o ten cios! A Petrus stoi i widać, że nie ustąpi ani o krok: pykając pustą fajkę, czeka na odpowiedź.

– Ożenisz się z Lucy – ostrożnie mówi Lurie. – Wytłumacz mi, co przez to rozumiesz. Nie, czekaj, lepiej nie tłumacz. To nie jest coś, co chciałbym usłyszeć. My nie załatwiamy spraw w ten sposób.

My: mało brakowało, a byłby powiedział: My, ludzie Zachodu.

– Tak, rozumiem, rozumiem. – Petrus aż chichocze z uciechy. – Ale i tak tobie mówię, a ty pomów z Lucy. W ten sposób sprawa się skończy, skończy się cała ta złość.

– Lucy wcale nie chce wychodzić za mąż. Nie chce być żoną mężczyzny. W ogóle nie zechce się zastanawiać nad takim rozwiązaniem. Nie mogę powiedzieć tego wyraźniej. Ona chce żyć własnym życiem.

– Tak, wiem – zgadza się Petrus.

I może naprawdę wie. Lurie byłby głupcem, gdyby go nie doceniał.

– Ale tutaj – dodaje Petrus – to niebezpieczne, za dużo niebezpieczne. Kobieta musi być żeniona.

– Starałem się zbyt ostro nie zareagować – mówi potem Lurie, relacjonując Lucy całe zdarzenie. – Chociaż ledwo wierzyłem własnym uszom. To był szantaż, czysty, zwykły szantaż.

– Nie, to nie był szantaż. Co do tego się mylisz. Mam nadzieję, że nie poniosły cię nerwy.

– Nie, nie poniosły. Obiecałem przekazać ci propozycję, i tyle. Powiedziałem, że wątpię, czy cię zainteresuje.

– Czułeś się urażony?

– Perspektywą, że zostanę teściem Petrusa? Nie. Zdumiony, zaskoczony, oszołomiony, ale nie urażony, licz mi to na plus.

– Bo muszę ci powiedzieć, że to nie pierwszy raz. Petrus już od jakiegoś czasu robi aluzje. Sugeruje, że byłabym o wiele bezpieczniejsza, gdybym dołączyła do jego domowników. To nie żart ani groźba. Mówi poniekąd serio.

– Nie wątpię, że w pewnym sensie mówi poważnie. Pytanie tylko, w jakim? Czy wie, że ty…

– Pytasz, czy wie o moim stanie? Nic mu nie mówiłam. Ale on i jego żona z pewnością zdążyli już dodać dwa do dwóch.

– I mimo to nie zmieni zdania?

– A niby dlaczego miałby zmienić? Dzięki temu będę tym silniej związana z rodziną. A zresztą nie stara się o mnie, tylko o farmę. Farma to mój posag.

– Ale przecież to istna groteska, Lucy! Przecież on już jest żonaty! Sama mi mówiłaś, że ma nawet dwie żony. Jak możesz w ogóle brać pod uwagę taką ewentualność?

– Chyba nie rozumiesz, David, o co tu chodzi. Petrus nie proponuje mi kościelnego ślubu, po którym nastąpi miodowy miesiąc na Dzikim Wybrzeżu. Proponuje sojusz, układ. Ja wnoszę ziemię, a w zamian za to wolno mi będzie wpełznąć pod jego skrzydło. W przeciwnym razie, przypomina mi Petrus, zostaję bez żadnej ochrony i jestem łatwym łupem.

– I to ma nie być szantaż? A strona osobista? Czy w tej ofercie nie ma żadnej strony osobistej?

– Pytasz, czy będzie oczekiwał, że zacznę z nim sypiać? Nie jestem pewna, czy sam miałby ochotę ze mną spać, chyba że chciałby w ten sposób jeszcze dobitniej uprzytomnić mi, jaki jest układ. Ale szczerze mówiąc, nie, nie chcę spać z Petrusem. Zdecydowanie nie.

– No to nie musimy dalej o tym rozmawiać. Czy mam mu powtórzyć od ciebie, że jego oferta została odrzucona bez żadnych wyjaśnień?

– Nie. Czekaj. Zanim potraktujesz go z góry, chwilę zastanów się obiektywnie nad moją sytuacją. Otóż z obiektywnego punktu widzenia jestem samotną kobietą. Nie mam braci. Mam co prawda ojca, ale on mieszka daleko, a zresztą według miar, które tutaj się liczą, jest bezsilny. Kogo mogę poprosić o ochronę, o opiekę? Ettingera? Prędzej czy później znajdą go z kulą w plecach. Praktycznie rzecz biorąc, zostaje mi wyłącznie Petrus. Może i nie jest grubą rybą, ale zawsze grubszą od takiej płotki, jak ja. No i przynajmniej go znam. Nie mam co do niego żadnych złudzeń. Wiem, w co się pakuję.

– Lucy, właśnie sprzedaję dom w Kapsztadzie. Gotów jestem wysłać cię do Holandii. Albo dać ci wystarczającą sumę, żebyś mogła znowu się urządzić w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Pomyśl o tym. Jakby go w ogóle nie słyszała.

– Idź z powrotem do Petrusa – mówi. – Złóż mu następującą propozycję. Powiedz, że zgadzam się oddać pod jego opiekę. Powiedz, że na temat stosunków między nami może rozgłosić każdą wersję, jaka mu odpowiada, a ja nie będę jej podważała. Jeżeli chce, żebym uchodziła za jego trzecią żonę, niech tak będzie. Za konkubinę – proszę bardzo. Ale w takim razie dziecko też stanie się jego dzieckiem. Będzie należało do rodziny. Jeśli chodzi o ziemię, powiedz, że przepiszę ją na niego pod warunkiem, że dom zachowam dla siebie. Będę na jego ziemi dzierżawczynią.

– Bywoner.

– Tak, będę bywoner. Ale dom ma być mój, powtarzam. Nikt do niego nie wejdzie bez mojej zgody. Nawet Petrus. I będę dalej prowadziła psi pensjonat.

– To niewykonalne, Lucy. W świetle prawa to nie do przeprowadzenia. Dobrze wiesz.

– No więc co proponujesz?

Siedzi w szlafroku i w kapciach, z wczorajszą gazetą na kolanach. Włosy zwisają jej w strąkach; wpędziła się ostatnio w rozlazłą, niezdrową otyłość. Coraz bardziej przypomina te kobiety, które snują się po korytarzach domów opieki, szepcząc coś do siebie. Po co Petrus ma sobie zawracać głowę negocjacjami? Przecież ona tu się nie utrzyma: wystarczy ją zostawić własnemu losowi, to z czasem sama spadnie jak zgniły owoc.

– Już ci przedstawiłem swoją propozycję. Nawet dwie.

– Nie, nie ruszę się stąd. Idź do Petrusa i powtórz mu, co przed chwilą ode mnie usłyszałeś. Powiedz, że zrzekam się ziemi. Powiedz, że może ją sobie wziąć razem z tytułem własności i całą resztą. Będzie zachwycony. Zapada między nimi milczenie.

– Jakie to poniżające – mówi wreszcie Lurie. – Takie wielkie nadzieje, a potem taki koniec.

– Owszem, poniżające. Ale może to dobry punkt wyjścia, żeby zacząć na nowo. Może właśnie z tym muszę się pogodzić. Zacząć od podstaw. Od zera. I to bezwzględnego. Po prostu od zera. Bez żadnych kart w ręku, bez broni, bez majątku, bez praw, bez godności.

– Jak pies. – Właśnie. Jak pies.

Jest późny ranek. Lurie wraca ze spaceru z buldożką Katy. O dziwo, przez cały czas za nim nadążała – może to on teraz wolniej chodzi, a może ona szybciej się rusza. Po dawnemu niucha i sapie, ale już go to nie złości tak jak kiedyś. Gdy zbliżają się do domu, Lurie spostrzega, że chłopiec – ten, którego Petrus zaliczył do „swoich ludzi” – stoi zwrócony twarzą do tylnej ściany budynku. Początkowo wydaje mu się, że tamten oddaje mocz, ale potem zdaje sobie sprawę, że chłopak zagląda przez okienko łazienki, podpatrując Lucy. Katy zaczęła warczeć, ale chłopiec jest tak pochłonięty widokiem, że ją ignoruje. W końcu się odwraca, lecz suka i Lurie już siedzą mu na karku. Mężczyzna policzkuje go otwartą dłonią.