Выбрать главу

Bev wzrusza ramionami.

– Czy o to głównie chodzi, David? – pyta cicho.

– Nie wiem. Już nie wiem, o co głównie chodzi. Czuję się, jakby między moim pokoleniem a generacją Lucy opadła kurtyna. Nawet nie zauważyłem, kiedy.

Następuje długa chwila milczenia.

– W każdym razie – mówi wreszcie Lurie – nie mogę mieszkać u Lucy, więc szukam pokoju. Jeżeli usłyszysz o czymś do wynajęcia w Grahamstown, daj mi znać. Przyszedłem głównie powiedzieć, że chętnie pomogę w klinice.

– Pomoc się przyda – odpowiada Bev Shaw.

Kolega Billa Shawa sprzedaje Luriemu półtonową furgonetkę. David płaci czekiem na tysiąc randów i wypisuje drugi czek, na siedem tysięcy, do spieniężenia z końcem miesiąca.

– Co pan chce nią wozić? – pyta sprzedawca.

– Zwierzęta. Psy.

– Będzie pan musiał zagrodzić skrzynię od tyłu paroma prętami, żeby nie wyskoczyły. Znam kogoś, kto może zamontować takie pręty.

– Moje psy nie skaczą.

Według dokumentów furgonetka ma dwanaście lat, ale silnik, sądząc po dźwięku, chodzi dość gładko. A zresztą, mówi sobie Lurie, nie musi starczyć na wieczność. W ogóle nic nie musi starczyć na wieczność. Z ogłoszenia w „Grocott’s Mail” znajduje pokój w domu niedaleko szpitala. Melduje się jako Lourie, płaci czynsz za miesiąc z góry i oświadcza gospodyni, że przyjechał do Grahamstown odbyć kurację na oddziale dziennym. Nie mówi, na co ta kuracja, ale wie, że kobieta podejrzewa raka.

Pieniądze lecą mu przez palce jak woda. Nie szkodzi. W sklepie ze sprzętem turystycznym kupuje grzałkę, mały piecyk gazowy i aluminiowy garnek. Niosąc to wszystko po schodach do swojego pokoju, spotyka gospodynię.

– Nie pozwalamy gotować w pokojach, panie Lourie – mówi kobieta. – Bo jeszcze by, wie pan, wybuchł pożar.

Pokój jest ciemny, duszny, zagracony, a materac gruzłowaty. Ale Lurie wie, że się przyzwyczai, tak jak przyzwyczaił się do innych rzeczy.

Prócz niego jest tylko jeden lokator, emerytowany nauczyciel. Przy śniadaniu witają się, a poza tym ani słowa. Lurie zjada śniadanie, jedzie do kliniki i spędza w niej cały dzień, wszystkie dni tygodnia, łącznie z niedzielami. I właśnie tam ostatecznie się zadomawia, a nie w pensjonacie. Na pustym, ogrodzonym placyku za kliniką urządza sobie coś w rodzaju nory, wstawiając stół, stary fotel od Shawów i plażowy parasol dla ochrony przed najgorszym słońcem. Przywozi też gazowy piecyk, żeby mieć na czym zaparzyć herbatę albo podgrzać puszkę konserw: spaghetti z pulpetami, atun z cebulą. Dwa razy dziennie karmi zwierzęta; wyprząta boksy, a czasem przemawia do zwierzaków; poza tym czyta, drzemie, a gdy zostaje sam, brzdąka na bandżo Lucy melodie, które kiedyś odda Teresie Guiccioli.

Póki dziecko się nie urodzi, tak właśnie będzie żył. Pewnego ranka patrzy w górę i widzi twarze trzech małych chłopców, którzy podglądają go zza betonowego muru. Wstaje z fotela; psy zaczynają szczekać; chłopcy zeskakują na ziemię i czmychają, krzycząc z podniecenia. Dopiero będą mieli co opowiadać w domu: jakiś stary wariat siedzi wśród psów i śpiewa sam do siebie! Rzeczywiście wariat. Jak ma wytłumaczyć tym chłopcom, ich rodzicom, ludziom z D Village, co właściwie takiego zrobiła Teresa i jej kochanek, że zasłużyli, aby ponownie sprowadzono ich na ten świat? Teresa w białej koszuli nocnej stoi przy oknie sypialni. Oczy ma zamknięte. Trwa właśnie najczarniejsza godzina nocy: kobieta głęboko oddycha, wciągając w płuca szmer wiatru i porykiwania ogromnych ropuch.

– Che vuol dir – śpiewa głosem ledwie wznoszącym się ponad szept. – Che vuol dir questa solitudine immensa? Edio – śpiewa dalej – che sono?

Cisza. „Solitudine immensa” nie odpowiada. Nawet muzycy w rogu sceny siedzą cichutko jak trzy popielice.

– Chodź! – szepcze Teresa. – Chodź do mnie, błagam cię, mój Byronie!

Szeroko rozkłada ręce, obejmując ciemność, obejmując wszystko, co ciemność raczy przynieść.

Chce, żeby przyleciał do niej na wietrze, spowił ją sobą, wtulił twarz w zagłębienie między jej piersiami. To znów dla odmiany woli, żeby przybył na skrzydłach świtu, pojawił się na horyzoncie jako słoneczny bóg, który zarzuci na nią blask swojego ciepła. W każdym razie gorąco pragnie jego powrotu.

Siedząc przy stole na podwórku psiarni, Lurie wsłuchuje się w smutny, spadzisty łuk błagań Teresy, która stoi naprzeciw ciemności. W tej porze miesiąca przeżywa ciężki czas – jest obolała, w nocy nawet oka nie zmrużyła, dręczy ją tęsknota. Pragnie, żeby ją ktoś uwolnił – od bólu, od letniego skwaru, od Villi Gamby, od ojcowskich napadów złego humoru, od wszystkiego. Sięga po leżącą na krześle mandolinę. Tuląc ją w objęciach jak dziecko, wraca do okna. Plum-plim – dźwięczy w jej ramionach mandolina, cichutko, żeby nie zbudzić ojca. Plum-plim – kwacze bandżo na nędznym podwórku w Afryce. Niezobowiązująca dłubanina, powiedział w rozmowie z Rosalind. Skłamał. Ta opera to wcale nie hobby, już nie. Pochłania go dniami i nocami. Lecz choć trafiają się dobre momenty, prawda jest taka, że Byron we Włoszech zdąża do nikąd. Żadnej akcji, żadnej progresji, tylko ta długa, utykająca kantylena, którą Teresa ciska w puste powietrze, z przerywnikami w postaci jęków i westchnień Byrona, dobiegających niekiedy zza kulis. Mąż i druga kochanka, przedmiot zazdrości, poszli w zapomnienie, jakby ich nie było. Impuls liryczny w autorze może i nie obumarł, ale po kilkudziesięcioletnim głodowaniu wypełza ze swojej pieczary stłamszony, skarlały, koślawy. Luriemu brak wiedzy muzycznej, brak energii, a bez nich nie da się wyrwać Byrona we Włoszech z monotonnej koleiny, którą wlecze się od początku, i wreszcie zaczyna brzmieć, jakby go pisał lunatyk.

Lurie wzdycha. Miło byłoby wrócić do społeczeństwa z triumfem, jako autor ekscentrycznej opery kameralnej. Tak się jednak nie stanie. Musi powściągnąć swoje nadzieje, liczyć co najwyżej na to, że z kłębowiska dźwięków wzbije się niczym ptak choć jedna prawdziwa nuta nieśmiertelnej tęsknoty. Kwestię należnego jej uznania pozostawia przyszłym uczonym, jeśli w przyszłości będą jeszcze istnieli uczeni. Sam tej nuty nie usłyszy, gdy się ona pojawi, jeżeli w ogóle się pojawi – za dużo wie o sztuce i o jej ścieżkach, aby tego oczekiwać. Chociaż owszem, przyjemnie by było, gdyby Lucy dożyła chwili, gdy zabrzmi niezbity dowód, i nabrała o ojcu trochę lepszego mniemania. Biedna Teresa! Biedna, zbolała dziewczyna! Wydobył ją z grobu, obiecał drugie życie, a teraz sprawia jej zawód. Ma nadzieję, że będzie umiała znaleźć dla niego w swym sercu przebaczenie. Wśród psów zamkniętych w boksach jest jeden, którego szczególnie polubił: młody, powłóczący lewą zadnią łapą, bezwładną aż od biodra. Nie wie, czy pies taki już się urodził. Żadna z osób odwiedzających schronisko nie kwapi się adoptować kalekę. Przysługujący mu czas łaski dobiega końca; niebawem psiak będzie musiał pójść pod igłę. Kiedy Lurie czyta albo pisze, czasem wypuszcza go z boksu: niech sobie na swój pokraczny sposób pohasa po podwórku albo utnie drzemkę u stóp człowieka, do którego jednak w żadnym sensie nie należy; David pilnuje się, żeby nie nadać mu imienia (chociaż Bev Shaw mówi o psie: „Driepoot”); ale czuje wielkoduszną serdeczność, płynącą ku niemu od zwierzęcia, które samowolnie, bezwarunkowo go adoptowało; wie, że pies oddałby za niego życie. Psa fascynuje dźwięk bandża. Ilekroć Lurie trąca struny, zwierzę siada wyprostowane, przechyla łeb i słucha. Kiedy David nuci partię Teresy i głos mu nabrzmiewa uczuciem (jak gdyby grubiała krtań: czuje łomotanie krwi w gardle), pies mlaska wargami i wygląda, jakby lada chwila też miał zaśpiewać – albo zawyć. Czy się odważy? Czy ośmieli się wprowadzić psa do utworu i pozwolić, żeby zwierzę wypuściło do nieba swój własny lament między strofami Teresy, usychającej z miłości? Czemu nie? Wszak w dziele, które nigdy nie doczeka się inscenizacji, wszystko chyba jest dozwolone?