Выбрать главу

Jak kawałki pokruszonego lodu…

Lecz jeśli przed chwilą czuł odrazę i nienawiść do tych, którzy wyważali drzwi, wywlekali z szaf bieliznę, przetrząsali pościel, pruli obicia mebli w poszukiwaniu zaszytego złota, teraz dosięgnęło go uczucie gorsze, bardziej bolesne. Jakieś słowa i gesty, których dawniej nie chciał dostrzegać, nagle złożyły się w odpychającą całość. Nie mógł uwierzyć…

Bo przecież po co by tamci, którzy szukali w opuszczonych domach złota, pierścionków, krzyżyków, łańcuszków, broszek, wisiorków, srebrnych łyżek, cukiernic, monet, maszyn do pisania, maszyn do szycia, maszyn do liczenia, wiecznych piór, po co mieliby rozbijać to lustro w dębowej ramie, po co mieliby zrywać tę portierę z jasnymi frędzlami, dziurawić nożem tę herbacianą tapetę? Zapalił świecę, którą znalazł na parapecie, ale wszędzie – w kuchni, w przedpokoju, w dużym pokoju – widział rozdarte zasłony, blaty stołów porysowane czymś ostrym, stłuczone kryształowe szybki w komodzie, po-prute kapy, rozdarte poduszki, pocięte kołdry, zdeptane ręczniki, zalane naftą prześcieradła, przewrócone wazony, poszarpane firanki. Nie miało to żadnego sensu. Może ci, którzy wyważyli drzwi, mścili się za to, że nie znaleźli tu złota, może z zemsty roztrzaskiwali naczynia wyrzucone z kredensu – ale wanna? umywalka? potłuczone kafelki nad zlewem w kuchni? rozbite żyrandole? Ta furia wymagała cierpliwej zaciekłości, zajadłego starania… Więc po co?

Uniósł poszarpaną portierę i wszedł do dużego pokoju. Pod stopą coś brzęknęło, pochylił świecę. Na pociętym dywanie błysnął bagnet Ericha Schultza, paradny bagnet z orlą główką, długi bagnet jeszcze z czasów Wielkiej Wojny – ale złamana ząbkowana klinga leżała osobno obok rękojeści. Podniósł… Więc to nie oni? Więc to nie ci, którzy w porzuconych domach szukali porcelany, sreber, platerów, więc to on, Erich Schultz, to jego ręka tłukła pryskającą porcelanę, to jego obcasy rozbijały kruche szkło?…

Hanemann stał w drzwiach, patrząc na porysowane meble, na pocięte tapety, i z każdego zranienia odczytywał to, co tu się stało przed paroma godzinami: bagnet strącał rzędy kieliszków z półki w kredensie, Erich Schultz otwierał szafkę pod oknem, wywalał na podłogę talerzyki i salaterki, obcasem rozgniatał kruchy fajans, ale nie! jeszcze mu było mało, więc przewracał krzesła, ciął oparcia foteli – świst rozdzieranego adamaszku, brzęk sprężyn, rwące się płótno. Rosa Schultz chwytała go za rękę: „Przecież tu jeszcze wrócimy! Nie rób tego!” – ale on tylko otrząsał się z jej uścisku i ukośnymi uderzeniami kruszył mahoniowe ornamenty nad szybką kredensu, tłukł kryształowe zdobienia etażerki, łamał kolumienki na fasadzie komody. Pani Schultz, tuląc Güntera, stanęła w drzwiach i przerażonym wzrokiem wodziła za skaczącymi błyskami bagnetu, ale on nie widział jej łez, wyszedł do przedpokoju i spo\kojnie, raz za razem, metalową główką rękojeści bił w taflę lustra, aż pękła gwiaździstymi liniami. Potem zdarł portierę i otworzył drzwi do łazienki. Pani Schultz próbowała go odciągnąć, ale tylko wyszeptał z przyciskiem: „Nie dostaną niczego, rozumiesz? Czy ty myślisz, że ja mógłbym mieszkać w domu, w którym żyłoby to wschodnie bydło? Przecież nie weszłabyś nigdy do wanny, w której kąpałby się przed tobą jakiś świński Polak ze swoją zawszawioną żoną. Zobaczysz – zniżył głos – oni zawszawią wszystko, wszy będą wszędzie. Przecież nie będziesz jeść z talerzy, z których oni będą żreć. Niczego im nie zostawimy, niczego!” – i deptał po swoich koszulach z białego płótna, rozwleczonych koło bieliźniarki, jakby chciał rozgnieść niewidzialne robactwo, które już – widział to – pieniło się w szwach mankietów i kołnierzyków.

A Hanemann, brodząc w potłuczonym szkle, przechodząc z pokoju do pokoju, zaglądając do łazienki, otwierając drzwi na werandę, słyszał ten szept, to trzaskanie szkła, widział to pryskanie białej glazury pod ciężkim ostrzem, słyszał brzęk klingi łamiącej się na krawędzi wanny, a potem – zniechęcony i pełen odrazy – odwrócił się, wyszedł na podwórze i minąwszy szpaler tui wrócił na Lessingstrasse 17. Świeża biel śniegu przyprószyła jego ślady na ścieżce.

W mieszkaniu Schultzów przeciąg unosił pierze z rozprutych poduszek. Wirujące piórka. Bezszelestne prószenie śniegu przez rozbitą szybę. Szron. Na ścianach pokoju Güntera jaśniały prostokąty po zdjętych fotografiach. W kuchennym piecu przesypywał się popiół spalonych zdjęć. Rozerwana firanka falowała jak wodorosty na dnie rzeki. Żyrandol podzwaniał w mroku kryształowymi szkiełkami. W pękniętym lustrze to gasły, to zapalały się światła łuny znad Langfuhr.

Stella

Tamtego dnia, pod oknami, tuż za szpalerem tui, krok od ogrodzenia z żelaznych prętów… Heinrich Mertenbach zapewniał, że on tam był, tam, w mieszkaniu na piętrze, był na pewno, był cały czas…

O świcie szli od strony Langfuhr, słońce żarzyło się nisko nad hangarami lotniska, wypalony tramwaj leżał w poprzek Kronprinzenallee, czarny, podobny do zwęglonej klatki na lisy, szli po torach w zupełnej ciszy, bo grzmot nad Danzig przygasł przed wschodem słońca, jakby obie strony – znużone ładowaniem, celowaniem, odpalaniem, czyszczeniem luf, smarowaniem zamków – odłożyły żelazo i czekały, aż dzień oświetli dymiącą równinę. Szli od strony Langfuhr, oni – Heinrich Mertenbach i August Walberg, i ona – Stella Lipschutz, wszyscy w mundurach „Todta” poplamionych naftą i smarami, szli potykając się o podkłady, zataczając się od szyny do szyny, padając w śnieg i powstając, szli bez żadnego bagażu, z torbami na maski gazowe, w których nie było masek, tylko butelki z grubego szkła pełne medycznego spirytusu, ściągnięte w ostatniej chwili z półek w gabinecie doktora Darnhoffa przy Brösener Weg 12, kiedy ogień podchodził już pod same okna i trzeba było uciekać. Więc uciekli – oni, Heinrich i August – najpierw Magdeburger Strasse, potem wiaduktem nad bocznicą towarową Langfuhr, potem prosto, pustą Adolf-Hitler-Strasse, bo ci, którzy chcieli wydostać się z miasta, wyszli już w nocy, więc teraz uciekali sami i dopiero na zakręcie Friedrich-Allee dołączyła do nich Stella wysoka, o rudomiedzianych włosach, wciśniętych pod czarną furażerkę.

Wiedzieli, że jeśli samoloty znów zaczną, to właśnie lotnisko zostanie ostrzelane najpierw, więc okrężną drogą cofnęli się na wiadukt, a potem skręcili w Kronprinzenallee, wyczuwając, że trzeba trzymać się willowych przedmieść między linią tramwajową do Glettkau a Pellonker-Strasse, właśnie wyczuwając, bo przecież wszystko wirowało przed oczami, domy przy Krofiprinzenallee pływały na miękkiej śniegowej fali, tonęły i wynurzały się jak skały ze spienionych wód Renu. Gdy mijali spalony tramwaj, August upuścił butelkę – rozbiła się na oblodzonej szynie, śnieg wessał różową smugę wilgoci, trzymali się za ramiona, Stella między nimi, ledwie żywa, w rozpiętym płaszczu, za długim na nią, ciągnącym się po śniegu. August mówił coś o chłopcach z Vblkssturmu, których powieszono wczoraj na Am Johannisberg, ale odpowiedzieli tylko wybuchem śmiechu, a ona śniegiem chciała zalepić mu usta, odepchnął ją zły na siebie, że nie potrafił ukryć strachu, potem, wygrażając pięściami, wołali w niebo, ale żaden samolot 'się nie pokazał, niebo nad Langfuhr było puste.