Выбрать главу

Otworzyła szafę pełną białej i niebieskiej bielizny, równo ułożonej na półkach. Lawenda? Uniosła krawędź świeżo uprasowanego prześcieradła, rozchylając chłodny materiał: na gładkim płótnie z monogramem „W” leżało parę kruchych płatków dzikiej róży. Takie płatki, zrywane z krzewu rosnącego pod brzozą w kącie ogrodu, wkładała później do świeżo upranych poszew i prześcieradeł.

Potem Ojciec rozpalił ogień pod żelaznym kotłem w pralni, włożył do gorącej wody poszwy i prześcieradła, które wyjęła z szafy – mimo że wszystko było czyste i świeżo wy krochmalone – lecz chociaż gotowało się to parę godzin, chłodna świeżość – inna niż zapach prześcieradła, które Mama dostała od cioci Marysieni z Pruszkowa – wciąż nie chciała zniknąć.

I gdy wieczorem położyli się w środkowym pokoju na przesłanym łóżku – Mama w swojej koszuli nocnej z domu na Nowogrodzkiej, Ojciec w pasiastej piżamie z UNRRY – te dwa obce zapachy, zapach podwarszawskiego prześcieradła i zapach poszwy z niebieskim monogramem „W”, którą Elsa Walmann kupiła w czterdziestym roku u Juliusa Mehlersa na Ahornweg 12, mieszały się ze sobą, płosząc sen. Prześcieradło pachniało wciąż podróżą, dymem pociągu, brezentem plecaka, winnym aromatem szarych renet, które kupili, gdy pociąg zatrzymał się na godzinę w Malborku. Świeżo uprana poszwa z monogramem „W” pachniała wapienną wonią pustego mieszkania i prasowaniem, którego cynamonowe ślady odcisnęły się w paru miejscach na sztywnej bieli materiału. Płótno poszwy wydawało się jakby chłodniejsze, zapach trzymał się koronki, którą obszyto brzegi.

Nie mogli zasnąć. W górze słychać było kroki mężczyzny, który mieszkał nad nimi. Z fotogram, wiszącej przy drzwiach, patrzyły na nich dwie poważne dziewczynki w słomkowych kapeluszach, w sukienkach z marszczonego batystu, stojące na molo w Zoppot obok mężczyzny w mundurze pocztowca i młodej pani w plisowanej sukience z okrągłym kołnierzykiem. Ojciec wstał, ostrożnie zdjął zdjęcie z gwoździa, zdmuchnął pajęczynę z jaśniejszego prostokąta, który został na herbacianej tapecie, obejrzał odwrotną stronę z nadrukiem „Ballerstaedt. Photograph. Atelier” (przy nadruku był atramentowy dopisek „Juli 1938”) i włożył je do dolnej szuflady w orzechowej szafie, w której oprócz zeszytów zapisanych równym dziecięcym pismem leżał atlas świata Westermanna i przewiązany woskowanym sznurkiem plik pocztówek z Bawarii.

Dopiero gdy o północy Mama stanęła w wannie i Ojciec cieplutką wodą umył jej plecy, a potem ostrożnie opłukał wypukły brzuch, w którym podrzemywałem z piąstką pod brodą, para stopiła gałązki mrozu na szybie okna i wszyscy poczuliśmy się trochę bardziej u siebie.

Grottgera 17

Cóż to był za dom! Na wieżyczkę z galeryjką wchodziło się po czarnych schodkach, pod szpiczasty dach z cynkową kulą na szczycie; z góry, przy dobrej pogodzie widziało się pola lotniska, sosnowy las w Brzeźnie, a nad nim daleką błękitniejącą smugę morza. Dachówki prusko-ciemnoczerwone, z mchem w spojeniach, prawdziwie nadwiślańsko-gotycki odcień, a pod każdym oknem linia cegiełek z oliwkową glazurą. Weranda była duża, dwupiętrowa, patrzyło się z niej na ogród, ścieżka z ubitej czarnej ziemi biegła wśród strzyżonych bukszpanów ku żelaznej bramie, pod gęsty cis, który ocieniał grządki obłożone kobaltowymi kafelkami. A dalej ogromna brzoza i szpaler tui. Przed domem srebrzysty świerk – wysoki, z nagim popielatym pniem, kolczaste gałęzie dopiero na wysokości rynny okalającej dach.

Dębinki, Traugutta, Tuwima, Morska… Gdy Ojciec wieczorami opowiadał o spółce „Antracyt”, w której pracował od stycznia, te nazwy ulic powtarzały się jak nazwy zamorskich krain. „Antracyt”! Właściciele mieli kopalnię pod Gliwicami, dwa szyby, rampa, koksownia. Ojciec zarabiał prawie trzydzieści tysięcy – to było zupełnie dużo, Mama jako instruktorka w szkole pielęgniarskiej miała sześć, nie musieli więc narzekać, właściwie po tym, co przeszli – prawdziwy raj. Ale w lipcu do kantoru na Morskiej przyszło dwóch: „Niech pan podpisze, że firma przechodzi pod zarząd przymusowy”. Ojciec tylko na nich popatrzył: „Nie, ja tego nie podpiszę, bo ja nie jestem właścicielem. Właściciele są w więzieniu”. Pokiwali głowami wyrozumiale. „To pan nie będzie tu pracował”. „To nie będę”.

Taka firma! Bałtycka Spółka Węglowa ze składami bunkrowymi örzy Wiślnej w Nowym Porcie i z własną bocznicą w Porcie Oksywie! Pierwsze formularze, na których Ojciec wypisywał rachunki, zielone, z fioletowymi rubrykami, miały nadruk Herbert Borkowski. Drogen u. Chemikalien-Grosshandlung. Danzig. Brabank 4”. „Za co ich, Józiu, zamknęli?” – zapytała kiedyś Mama. „Jak to za co? Za to, że kapitaliści”.

Delbrück-Allee nie nazywała się już Delbrück-Allee. Do Akademii szło się teraz ulicą Curie-Skłodowskiej, obok baraku Volkssturmu przerobionego na kaplicę, chodnikiem wzdłuż cmentarza, gdzie wieczorami paliło się tylko kilka gazowych latarń i zdarzały się napady na pielęgniarki z nocnego dyżuru. Studenci, których Mama mijała po drodze, chłopcy w prochowcach i wojskowych drelichach bez pagonów, nawoływali się przez jezdnię: „Idziemy na jaskółkę!” Co znaczyło: Idziemy na anatomię porównawczą, do amfiteatralnej sali w budynku na rogu Alei Zwycięstwa, w którym jeszcze nie tak dawno Niemcy robili mydło z zabitych ludzi. Warszawską Szkołę Pielęgniarstwa przy Szpitalu Dzieciątka Jezus, założoną na Koszykowej z funduszy Rockefellera, najpierw przeniesioną do Białego Dunajca, potem do Gdańska, ulokowano w budynku E i Mama była bardzo dumna, że do niej trafiła. W Akademii pracowali też lekarze z Wilna, chirurdzy z wydziału lekarskiego Uniwersytetu Stefana Batorego. Mama wymieniała z szacunkiem nazwiska: doktor Michejda, Piskozub, Jóźkiewicz. Ale też miała trochę żalu. Bo dużo pielęgniarek w Akademii to były Niemki. Takie pod trzydziestkę. Krankenhaus Schwester. Wszystkie nosiły się tak samo: niebieskie długie sukienki, gładkie włosy z przedziałkiem, na plecach skrzyżowane szelki, biały fartuch. I polscy lekarze bardzo lubili z nimi pracować. Może nawet bardziej niż z Polkami. A one traktowały polskie pielęgniarki jak powietrze.

Laboranci Niemcy pracowali też w podziemiach rentgena. Dopiero we wrześniu Mama zobaczyła przed budynkiem C trzy czy cztery ciężarówki. Laboranci stali na chodniku z paczkami i walizkami.

Pod całą Akademią ciągnęły się przeciwlotnicze schrony. Mama mówiła później: „Liczyliśmy się z tym, że pod nami żyją Niemcy. Jedna widziała Niemca, który wyszedł i uciekł. Cały czas nie wiedzieliśmy, co się pod nami dzieje”. Las dookoła był zaminowany. Masę dzieci porozrywało na górkach i w jarze. Z dachu hotelu dla pielęgniarek widać było nieczynną stocznię, ruiny śródmieścia, Motławę, ratusz bez wieży, kościoły bez wieży. Mówiono, że Gdańsk podpalili Niemcy.

Potem przyjechały szwedzkie pielęgniarki z Uppsali. Przywiozły ubrania, stroje pielęgniarskie i żywność. Trzynastego grudnia urządziły wigilię św. Łucji. Ale Mama dostawała też paczki z UNRRY, dwudziestopięciokilowe, z czekoladą i „Ca-melami”, można to było wymienić na kawę albo kakao. W biurze UNRRY na Morskiej pracował pan Szczepkowski, którego znała jeszcze z obozu przejściowego w Pruszkowie, więc udawało się czasem zdobyć coś i dla Hanemanna.