Выбрать главу

Czytając list Retza, Hanemann doznawał dziwnych uczuć. Bardzo go zdziwiło to, że tam, wtedy, tamtej nocy na „Bernhoffie”, ktoś o nim mówił i myślał, choć przecież nie było w tym niczego niezwykłego. Przez moment poczuł się winny, że nie popłynął razem z nimi. Wyrzucał sobie, że przecież mógł ich zatrzymać na przystani; gdyby to zrobił, nie stało by się przecież to, co się stało. Ale zaraz tylko pokręcił głową: cóż za głupstwa, któż mógł wiedzieć, że wszystko tak się skończy. Przecież to właśnie oni mieli większe szansę niż ci, którzy zostali. W końcu tysiącom udało się dotrzeć do Hamburga, Bremy, Rostocku, Wilhelmshaven. Przez mgnienie wyobraził sobie dno morza: na szarym piasku, gdzieś pod Bornholmem, ślad dziecięcej dłoni, ptasi odcisk, kilka kostek ułożonych promieniście… Ewa, Maria… Ale w tym rozżaleniu było coś jeszcze, co dotknęło serca niedobrym, rozgrzewającym muśnięciem. Litość? Serce ogarnęła fala chłodnego rozdrażnienia. Patrzył na list Retza, nie pojmując swoich uczuć. Chciał współczuć, chciał oskarżać siebie, chciał jakoś zmazać swoją winę. Lecz jeśli oni – pomyślał nagle – postąpili dużo mądrzej niż on – płynąc wtedy nocą na ten niewidoczny w ciemności okręt?

Parę tygodni zwlekał z odpowiedzią na list Retza. Dopiero na początku lutego napisał kilka uprzejmych słów, ale nie chciał zbyt wiele pisać o sobie, więc list właściwie składał się z samych pytań. Latem nadeszła odpowiedź. Pani Hildegarde Müller, asystentka profesora Jurgena T. Wolffa, w krótkim liście donosiła, że doktor Martin Retz zmarł w marcu na raka płuc w bremeńskiej klinice Lebensteinów. Bardzo cierpiał, lecz ból znosił mężnie, czym zaskarbił sobie wdzięczną pamięć personelu medycznego z oddziału III C.

Hanemann długo trzymał w palcach liliową kartkę z nadrukiem „Klinika Lebensteinów. Bremen. Bahnhofstrasse 33”. Pismo pani Müller było bardzo piękne: równiutkie, pochyłe, bez zbędnych ozdób. Podpis przypominał garstkę czarnej trawy.

Więc to właśnie do tego portu odpływał parowiec „Friedrich Bernhoff” z redy w Neufahrwasser tamtej zimowej nocy, kiedy to nad Brösen płonęły rakiety, oświetlając port jaskrawym błękitnym blaskiem, a obserwatorzy ze wzgórz Müggau przesuwali o dwie podziałki w lewo celowniki haubic ustawionych na Zigankenbergu?…

Wezwanie

Hanemann otrzymał wezwanie we środę. Podpisał kwit nie patrząc na listonosza, oddał kopiowy ołówek, potem zamknął drzwi i przekręcił klucz. Cichnące kroki na schodach. Oczy tego człowieka. Nie miał złudzeń: Tak patrzy się na tych, których dotknęła niełaska.

Do Gdańska pojechał o jedenastej.

„Panie Hanemann – w pokoju było gorąco, uchylone okno, na ścianie orzeł, mężczyzna w ciemnym garniturze otworzył tekturowy skoroszyt – Pan niedawno otrzymał list z Danii?” Hanemann potwierdził ruchem głowy. Szybko obliczył dni. Duński marynarz odwiedził mieszkanie pani Stein na Klonowej tydzień temu, dokładnie w piątek po południu, dziś jest czwartek. „Co to był za list, można wiedzieć?” – mężczyzna przekładał kartki zapisane zielonym atramentem, na stole bibuła, kałamarz w drewnianej oprawie, lampa z żelaznym kloszem. Hanemann wyjaśnił, że list dotyczył wyłącznie spraw osobistych. „Kto był nadawcą?” Zawahał się przez chwilę. „Mój były asystent, Martin Retz, który obecnie mieszka w Hanowerze, gdzie zamierza otworzyć praktykę lekarską”. Mężczyzna uniósł brwi. „Jeśli to był, jak pan mówi, list od Martina Retza, byłego asystenta z Instytutu Anatomii i dotyczył spraw wyłącznie osobistych, to dlaczego nie został wysłany pocztą?” Hanemann przyznał, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, jak jednak przypuszcza, zapewne Martin Retz skorzystał z możliwości przesłania listu dzięki pomocy duńskiego marynarza, by zaoszczędzić parę marek. Mężczyzna wzruszył ramionami. „Czy chce pan powiedzieć, że ktoś otwiera pana listy i dlatego woli pan nie korzystać z usług naszej poczty?” Dopiero w tej chwili Hanemann poczuł szybsze bicie serca. „Nic mi o tym nie wiadomo”.

Mężczyzna wstał zza biurka i podszedł do okna. Za szybą ciemny gmach Marienkirche i wieża spalonego Ratusza. Po lewej, przy Karrenwall, tarn, gdzie przed trzydziestym dziewiątym stała synagoga z kopułą podobną do mosiężnej cukiernicy, na zakurzonym placu paru robotników układało w pryzmę cegły wyciągnięte z ruin. Na murze ocalałego domu przy Złotej Bramie powiewał naddarty plakat: „…zaplute karły…” Takie plakaty Hanemann widział też na murach w Oliwie i w Langfuhr, nie bardzo jednak wiedział, do kogo się odnoszą. Zapewne do tych, których nowe władze uznają za swych wrogów.

„Panie Hanemann, nie chodzi tylko o list – mężczyzna odwrócił się. Przez chwilę obracał w palcach zieloną obsadkę.

– Niech mi pan powie, dlaczego właściwie pan nie wyjechał?” Ach, więc to po to go tu ściągnęli… „Zapewne czyta pan nasze gazety, więc wie pan, że pańska ojczyzna nie zmieniła się tak, jak powinna. Na wschodzie zmiany są widoczne i cieszą nas. Jednak Hanower… Powracają do władzy ludzie, których należy postawić przed sądem… a pan otrzymuje od nich listy. Czy nie powinien pan rozważyć możliwości…”

Hanemann patrzył przez okno. Spaloną wieżę ratusza oplatały rusztowania z sosnowych desek. Na dachu kamienicy przy Ogarnej paru ludzi układało dachówki świecące świeżą czerwienią.

„Czy pan mnie słucha?” – w głosie mężczyzny zabrzmiało zniecierpliwienie. Hanemann spojrzał na swoje dłonie. „Moja siostra zginęła pod Dirschau w styczniu czterdziestego piątego. Za Odrą nie mam żadnej rodziny. Więc po co miałbym tam jechać?” Mężczyzna zaczął chodzić po pokoju. „Twierdzi pan, że to myśmy zabili pańską siostrę?” Hanemann przymknął powieki. Czego właściwie chce ten człowiek? Mężczyzna zatrzymał się przy biurku. „Niepokoi nas to, że pan tak dobrze mówi

– wedle waszego określenia – językiem podludzi.” Hanemann skrzywił się. Miał już dosyć tej rozmowy. Przez moment poczuł ulgę na myśl, że wpakują go do wagonu i wywiozą gdzieś na zachód, bo o wschodzie na razie nie było mowy. W końcu życie jest wszędzie. Nie kiwnie nawet palcem w swojej obronie. „Nie myślę o wyjeździe. Jeśli jednak zostanę stąd wyrzucony…” Mężczyzna przerwał mu. „Nikt nie zamierza pana wyrzucać. Chodzi tylko o to, by pan rozważył, czy nie lepiej by było…” Hanemann poczuł przypływ rozdrażnienia. „Dziwi pana, że mówię tak dobrze po polsku. Odpowiem panu: to, że mówię po polsku, jest takim samym przypadkiem, jak to, że mówię po niemiecku. Moja rodzina ze strony matki pochodziła spod Posen. Przed wojną, podczas studiów w Berlinie i potem w Danzig, znałem się z paroma Polakami. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Ja mówię też dość dobrze po francusku. Ojciec pochodził z Alzacji”. Mężczyzna przypatrywał mu się uważnie. „Prawdziwie mnie pan zaciekawia, panie Hanemann. I jeszcze jedno: Dlaczego nie wrócił pan do pracy w Akademii? Przecież pan wie, że pracuje tam wciąż sporo pana rodaków. Mówiono mi, że obsługują rentgen. Są też pielęgniarki…” Hanemann nie poruszył się. „Nie zamierzam wracać do Akademii. To tyle. Powody są nieistotne i z pewnością nie zainteresują pana”. Mężczyzna uśmiechnął się. „Kto wie… A tak na marginesie: z czego pan ma zamiar żyć, jeśli już się pan tak upiera przy tym, by zostać?”

Hanemann pomyślał o domu na Lessingstrasse. Chociaż nie liczył na wiele, miał jednak wbrew wszystkiemu nadzieję, że zostawią go w spokoju. Właściwie czym się różnił od innych mieszkańców dzielnicy między Kronprinzenallee, Pelonker Strasse i Katedrą? Może tylko odrobinę twardszym akcentem. Tak przynajmniej sądził. Wydawało mu się, że utonął wśród ludzi i nikt nie będzie sobie zaprzątał głowy jego osobą. Nosił taki sam płaszcz w jodełkę jak choćby pan K., którego rzeczy wniesiono niedawno na piętro do kamienicy Bierensteinów. Kiedy patrzył w lustro, widział mężczyznę, jakich wielu można było spotkać na ulicach Langfuhr. A jednak teraz poczuł żal do siebie, że został, że nie miał w sobie dość siły, by udać się z walizką lub bez na dworzec, gdzie ostatni Niemcy z okolic Jäschkentaler Weg wsiadali do wagonów z tablicą „Gdańsk-Koszalin-Szczecin”. Liczył, że upodobni się do tła. Tymczasem teraz ten człowiek patrzył na niego tak, jak się patrzy przez powiększające szkło na owady. Ręce, nogi, ramiona – wszystko to zogromniało niczym włoski na odwłoku pszczoły oglądane przez silną soczewkę. Nienawiść…