Выбрать главу

„Przecież dobrze pan wie, czym się zajmuję”. Mężczyzna uśmiechnął się. „No, niech się pan nie unosi. Oczywiście, że wiem. Chcę tylko być pewien, czy jest pan ze mną szczery”. Miał gładko zaczesane do tyłu włosy, wysoko pod-golone nad uszami, ślady zadrapań na szyi, ciasny kołnierzyk, krawat z grubym węzłem. „Niech pan robi to, co pan robił dotychczas. Nam to nie przeszkadza”. Hanemann wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego został wezwany. Mężczyzna oparł dłonie na biurku. „Oczywiście, jeśli nadal będzie pan utrzymywać niedobre kontakty, może mieć pan kłopoty. Faszystowscy agenci z uwagi na pana uzdolnienia zapewne zechcą się do pana zbliżyć”. A więc groźba?… Mężczyzna spojrzał na swoje paznokcie. Hanemann odwrócił głowę. „Nie mam zamiaru do kogokolwiek się zbliżać”. „O, od razu irytacja – mężczyzna wyrozumiale przyglądał mu się przez chwilę. – I reaguje pan nierozważnie. A jeśli trzeba czasem pozwolić, by ktoś się do nas zbliżył? Zło, którego nie znamy, jest stokroć groźniejsze od zła, które zdołaliśmy rozpoznać. W końcu znał pan, i to chyba dobrze, Alberta Posacka, Brosta, Teclawa czy paru innych. No, był ten Rauschning. Ale to chyba nie miało specjalnego znaczenia, prawda? Rozmawialiście podobno o muzyce…” A więc wiedzą i to także. „Zapewne socjaldemokracja nie jest wyborem najtrafniejszym, lecz przecież wolał pan to od koloru brunatnego. Podobno powiedział pan parę mocnych słów w obecności Greisera czy Forstera. Czy tak?”

Więc wiedzieli. Pewnie są u nich ludzie z Wolnego Miasta, ukrywanie czegokolwiek nie ma sensu. Ale kto? Ci, których spotykał na Lessingstrasse, w większości przybyli z daleka. Pani Stein? Nonsens. Więc może nauczyciel gimnazjalny, pan J.? Co za głupstwa. Pamięć nerwowo tasowała obrazy twarzy. Lęk jednak ustąpił. Przecież czy to nie wszystko jedno, skąd wiedzą?

Mężczyzna oparł się o framugę okna. „Więc nie ma pan już tego listu z Hanoweru?” „Nie” – odpowiedział machinalnie, chociaż nie było to zgodne z prawdą. „Spalił go pan?” „Tak, spaliłem” – głos Hanemanna stwardniał. „Dziwne – mężczyzna podszedł do biurka. – Palić list asystenta, dotyczący spraw wyłącznie osobistych. Po co? Nie wierzę więc panu. Pan ma ten list. Na pewno. Ale to nie jest już ważne. Niech go pan sobie zachowa. Nam nie jest on potrzebny do niczego”. Mężczyzna zamknął tekturowy skoroszyt i przewiązał okładki szarą tasiemką. „Na tym możemy więc zakończyć. Rozumiem, że nie ma pan zamiaru w najbliższym czasie opuszczać Gdańska?” Hanemann poczuł chłodne dotknięcie blisko serca. „Nie, nie mam zamiaru”. „To dobrze. Bo gdyby zaszła potrzeba…” „Nie mam zamiaru wyjeżdżać. – powtórzył Hanemann. – Może być pan spokojny, że zawsze mnie pan znajdzie na Lessingstrasse”. „Chciał pan powiedzieć: na ulicy Grottgera?” „Tak, na ulicy Grottgera”. „To dobrze, tymczasem więc do widzenia. Proszę, tu jest pana przepustka. Zostawi pan to na portierni”. Hanemann odebrał druczek. „Gdyby zaś chciał się pan ze mną w jakiejś sprawie skontaktować, proszę dzwonić pod wewnętrzny 27. Do porucznika Karkosza”. Hanemann milczał. „A, i jeszcze jedno. Gdyby pan miał ochotę odwiedzić kiedyś w Hanowerze asystenta Retza, myślę, że byłoby to możliwe. Niechże się więc pan nad tym zastanowi. Nie będziemy stawiać przeszkód…”

Wracając dwójką na Lessingstrasse, Hanemann długo rozważał każde słowo, które usłyszał na trzecim piętrze gmachu przy Okopowej i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że upływ czasu jest tylko złudzeniem. Przecież parę lat temu… Tak, parę lat temu tramwajem linii 3 powracał na Lessingstrasse z podobnego spotkania, chociaż miało ono nastrój dużo bardziej przyjacielski, bo Johann Plesner, który zaprosił go do swego domu na Breitgasse 4, był wciąż tym samym młodzieńcem, z którym znali się jeszcze z berlińskich czasów, choć zamienił biały uniform lekarza na stalowozielony mundur urzędnika policji, obejmując odpowiedzialne i cieszące się powszechnym szacunkiem stanowisko komendanta komisariatu w dzielnicy Osiek. Reńskie wino, które matka Johanna podała tego wieczoru w dużym pokoju, było prawdziwie wyborne, a ciepły zapach brzozowych bierwion palonych w kaflowym piecu, pamiętającym jeszcze czasy Wielkiego Fryderyka, rozkosznie rozleniwiał ciało i duszę. Ach, te wspomnienia, dobroduszne sprzeczki, burszowskie żarty! Dopiero po jakimś czasie, gdy wino znikło z kieliszków, a na paterze ozdabiającej stół pojawiły się trójkątne kawałki orzechowego tortu, w głosie Johanna zabrzmiały tony bardziej rzeczowe. Czyż bowiem – mówił Johann – Hanemann nie zna tego trudnego wschodniego języka w stopniu równie doskonałym jak slawiści z Dresden? Więcej nawet! Z pewnością zaufanie samego reichsführera, jakim się oni cieszą, może budzić usprawiedliwioną zazdrość, a jednak baczniejsze ucho kogoś, kto mieszka w nadgranicznej prowincji Pommern, bez trudu wychwyci w ich mowie dźwięki wyraźnie twardsze od tych, w których gustują ludy zagrażające od wschodu prastarej kulturze Niemiec. Że duch tej kultury jest wielki, dowodzi choćby historia samej rodziny Hanemanna, w której nawet pewna doza słowiańskiej krwi (któż z nas może poszczycić się absolutną czystością rasy?) nie przeszkodziła wejść czcigodnym przodkom do wielkiego gotyckiego domu wiecznych Niemiec.

Hanemann słuchał tego wszystkiego z kieliszkiem w palcach i uśmiech nie schodził mu z twarzy. Ach, ten Johann. Czy on się nigdy nie zmieni? Zawsze to chłodne lśnienie na dnie wesołych oczu rdzennego Bawarczyka. Tymczasem Johann po przypomnieniu zasług rodu Hanemannów w medycznych służbach armii króla Prus przeszedł do spraw bardziej współczesnych – bo przecież nie można zapominać o trudnościach, na jakie napotyka dziś narodowa misja w mieście, które – jak na ironię – zostało przez Anglików i Francuzów nazwane Wolnym. Przeklęty Wersal! Nadszedł już czas, by zbliżyć się do kręgów nam nieprzychylnych i poznać… Johann miał na myśli naczelnika Brzostowskiego z polskiej poczty na Osieku, który od niedawna mieszkał w domu Grety Schneider koło pętli w Oliwie.

Gdy dwójka jadąca z Danzig do Langfuhr mijała gmach Anatomii i za szybą przesunęły się ciemne ściany Instytutu, Hanemann odwrócił oczy. Nie chciał widzieć szarej fasady. Za oknem, po drugiej stronie jezdni, ujrzał stojący na kamiennym cokole, świeżo pomalowany zieloną farbą, rosyjski czołg z białym orłem na wieżyczce. A więc tak wyglądał ten „tank”, o którym wspominała pani Stein… Na pancerzu leżały zwiędłe czerwone i białe goździki. Dwoje dzieci bawiło się w piasku obok gąsienic. Starsza kobieta siedząca na ławce wołała coś do nich bezgłośnie.

Zapowiadał się piękny, upalny dzień.

Las Gutenberga

Czytałem powoli, cierpliwie przesuwając palcem po długich rządkach gotyckich liter – bo rodzice pragnęli bym w Poznaniu, przed egzaminacyjną komisją, zabłysnął nie tylko dobrym akcentem, lecz i znajomością dawnego pisma – a Hanemann, ilekroć tylko zawahałem się, jak wymówić nowe słowo, czubkiem żółtego ołówka „Kohinoor” wskazywał sylaby, które powinienem powtórzyć raz jeszcze. Cóż z tego! Gotyckie M, splecione z czarnych wstążek, wciąż myliło mi się z W i podwójnym S, abrewiaturą dziwną i podstępną, uparcie podobną do czcionki F, choć przecież wszystko mogłem sobie przećwiczyć już dużo wcześniej w pokoju ojca, gdzie obok Biblii drukowanej cyrylicą stał na półce protestancki modlitewnik z Powiśla, drukowany po polsku, ale gotykiem.

A jednak – mówił dalej Andrzej Ch., germanista, którego po latach spotkałem na uniwersytecie w Bremie, gdzie prowadzi seminarium z kultury Europy Środkowowschodniej dla czekoladowych chłopców z Bahrajnu i skośnookich dziewczyn z Tajlandii – a jednak ta bolesno-słodka przyjemność trudnego czytania, jaką odczuwały moje oczy, oczy szesnastoletniego chłopca z ulicy Bohaterów Westerplatte, powolutku sunące przez pola szwabachy, kolczaste łany fraktury, ciasno splecione łańcuchy gotyku, ta bolesna przyjemność nabrała z czasem barw, jakich nawet nie przeczuwałem, przychodząc po raz pierwszy do mieszkania na piętrze przy Grottgera 17. Bo kiedy Hanemann, znużony monotonią gramatycznych ćwiczeń, w których – muszę to przyznać – nie zawsze okazywałem należytą pilność, miał już dosyć repetycji i recytacji, za-