praszał mnie – uśmiechając się do siebie – do, jak mówił, Lasu Gutenberga; lecz nie, nie chodziło wcale o las na zachodnich zboczach Jaśkowej Doliny, noszący taką właśnie nazwę.
Podchodził wtedy do mahoniowej szafy z kryształowymi szybkami, wyciągał przypadkowy tom, zwykle z półki, na której stały książki z lat trzydziestych, oprawne w zbrązowiały półskórek i mocne płótno, przez moment wahał się, czy wybór go zadowoli, a gdy rzecz trafiała w nastrój chwili, podawał mi gruby tom, nie po to jednak bym wziął się do tłumaczenia – o nie! na to było jeszcze za wcześnie – lecz bym poczuł w dłoniach ciężar tomu o złocistociemnych brzegach i dotknął żółtawego papieru o dziwnej nazwie „jawa”, powolutku zbliżając się do spraw, które dopiero miałem poznać.
Cóż bowiem moje szesnastoletnie serce mogłoby znaleźć dla siebie w pięknym zurychskim wydaniu Rewolucji nihilizmu Rauschninga, chociaż Hanemann, gdy ta właśnie książka trafiła do jego rąk, pokręcił głową z gorzkim półuśmiechem, jakby pod czerwoną okładką z czarnymi literami gotyckiego tytułu kryło się coś prawdziwie cennego? Co innego historia muzyki w dawnym Gdańsku, dzieło tego samego Rauschninga, które zachwyciło mnie sepiową fotografią organów z Marienkirche na pierwszej stronie. Kiedy Hanemann spokojnym, miarowym głosem, powoli, tak bym mógł zrozumieć jak najwięcej, zaczął czytać fragment pierwszego rozdziału i w pokoju na piętrze przy Grottgera 17 zabrzmiały długie germańskie okresy, rozumiałem niewiele, rzecz była pełna technicznych terminów z historii muzyki, a i sam temat nie wzbudził we mnie szczególnie żywego odzewu, on jednak czytał dalej, bo przecież – jak mówił – tylko wtedy nauczymy się pływać, gdy zaczniemy na głębokiej wodzie. Potem, gdy wziął się do tłumaczenia i nagle melodia opowieści o kościelnych kapelach w dawnym Gdańsku zderzyła się z melodią przekładu – zderzenie, którego dotąd nie wyczuwałem nawet w głośnym czytaniu, a cóż dopiero w czytaniu oczami – powoli zaczął się przede mną odsłaniać sekret obcości, różnica tonu, dużo ważniejsza niż różnica znaczeń, bo dotkliwie bliska, taka, którą każdy z nas sprawdza w głębi piersi instrumentem własnego ciała, zawsze mimo najlepszych chęci zazdrośnie strzegącego tego, co własne.
Ale to wszystko były tylko próby, wstępne przybliżenia, które więcej obiecywały niż spełniały, więc poddawałem się im cierpliwie, czując wciąż cielesne oddzielenie od obcego piękna, które przyjmowałem trochę na wiarę, chociaż coraz więcej słów rozjaśniało się we mnie podwójnym a nawet potrójnym znaczeniem. Odsłaniała się przede mną splątana architektura fraz, wsparta na fundamencie słów zawsze za długich – o tym nie wątpiłem – bo czym właściwie była nasza „Konstanty-nopolitańczykowianeczka”, którą mogliśmy zaszachować każdego, kto narzekał na nasze polskie stacatto, wobec „Einfuhrungsfeierlichkeit”, „Elementarrunterricht” czy „Haushaltungsvorstand” – słów brzmiących jak stukot pociągu jadącego po kilometrowym moście nad Wisłą pod Tczewem? Wszystkie te przybliżenia uczyły mnie respektu dla mocnych wiązań cudzej mowy, ale moje serce w chwilach, gdy ucho zanurzało się w świat obcych brzmień, pozostawało kompletnie nieczułe na uroki akcentowań i modulacji, i tylko z zimnym zainteresowaniem śledziłem w głosie Hanemanna nowe obroty składni, która – pozornie wzbierając bogatymi znaczeniami – naprawdę była dla mnie pusta, jak rusztowanie czekające dopiero na budowę domu.
I było tak zazwyczaj. Lecz któregoś wrześniowego dnia, gdy z obojętną cierpliwością czekałem na kolejną próbę, ręka Hanemanna, w której pojawił się tom oprawny w zielone płótno, zawahała się, czy aby to, co się w niej znalazło, nie po-Winno powędrować z powrotem na półkę, ale nie, Hanemann zamyślił się – dostrzegłem w jego twarzy coś, czego dotąd nie zauważyłem: jakieś ledwie uchwytne złagodnienie rysów – zamyślił się, lecz gdy już – jak mi się zdało – miał odłożyć zieloną książkę na miejsce, szybko mi ją podał.
Były to listy Kleista w dobrym wydaniu Ericha Schmidta, Georga Minde-Poueta i Reinholda Steiga z 1906 roku, książka, po którą i dzisiaj chętnie sięgam. I naraz słuchając, jak Hanemann swoim spokojnym, ściszonym głosem zaczyna czytać list poety o imieniu Heinrich do pani Adolfiny Henrietty Vogel, poczułem, że obce słowa, które dotąd były tylko zimnym, kunsztownym ornamentem znaczeń, dosięgają mojego serca. Była w tych słowach dorosłość, o której marzyłem, ale dorosłość ciemna, której nigdzie wokół siebie nie potrafiłem dostrzec, dziwnie poważna, boleśnie groźna dorosłość, a jednak przeniknięta jakąś budzącą lęk żarliwą dziecięcością, która pociągała mnie i odpychała równocześnie, i dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że może ta dziwnie poważna, ciemna barwa, promieniująca ze słów poety o imieniu Heinrich, wcale nie rodzi się we mnie, lecz tylko we mnie dobrzmiewa, bo Hanemann – to też dostrzegłem dużo później – czytał dziś inaczej niż zwykle, chwilami jakby zapominając, że to przecież tylko językowe ćwiczenie, które ma mnie wprowadzić w zagadki niemieckiej składni, nic więcej.
Nie mogłem uchwycić całości cudzego życia, które odsłaniało się przede mną w urywkach miłosnych wyznań, ale z tego, co słyszałem – a były to fragmenty listów ostatnich – tchnęło coś zaraźliwego, odbierającego spokój, a równocześnie w niepojęty sposób uciszającego. Jakaś rozdzierająca sprzeczność, która wstrząsała nieskończenie wrażliwą duszą tego dziwnego mężczyzny, który pisał do pani Vogel, współbrzmiała z tym, co przeżywałem, a co tłumiłem w sobie jako słabe i niemęskie. Ale teraz to, czego się zawsze wstydziłem, objawiło się w dziwnie mocnej, spokojnej formie; uczucia miłości, wrogości, nadziei, rozhuśtane do kresu, które budziły lęk swoją chaotyczną bezkształtnością, w głosie nieznajomego poety nabierały jakiegoś mocnego, krystalicznego piękna. Och, nie, wtedy nie potrafiłem tego tak nazwać, wtedy tylko przeżywałem rzeczy splątane i mgliste: szaleńcze rozpętanie pragnień, miłość, drżenie, pożądanie szybkiej śmierci – ale wszystkie te uczucia, jak je nazywał Goethe: chore, w mocnej frazie listu wydały mi się właśnie czystą naturalnością serca, które żyło naprawdę.
A gdy potem zapytałem o nieznajomego poetę, Hanemann opowiedział mi o chłopcu – tak, o chłopcu w mundurze pruskiego oficera – zranionym, skłóconym ze wszystkimi, odepchniętym przez rodzinę i przyjaciół, chłopcu, który znalazł w równie wrażliwej dziewczynie oparcie mocniejsze niż świat.
I nigdy, ani przedtem, ani potem, nie odczułem żywiej słodyczy marzenia o śmierci, jak wtedy, gdy rozmyślałem o tamtej śmierci, która zdarzyła się nad Wannsee 21 listopada 1811 roku, śmierci chłopca i dziewczyny, którzy najpierw napisali te piękne, szalone listy, czytane teraz zmienionym głosem przez
Hanemanna, a potem odebrali sobie życie nad brzegiem jasnego jeziora. Coś otamowanego, coś głęboko uwięzionego w duszy uwalniało się – oddawałem się temu prądowi z uległością obraźliwą dla świata, gotów nawet ułożeniem warg wyrazić pogardę wobec wszystkich wystudzonych, ostrożnych i przebiegłych, ale gdy tak zapadałem się w słodką ciemność (bo połową duszy dobrze wiedziałem, że robię coś, czego będę później gorzko żałować), nie potrafiłem dostrzec, że w tej podróży nad dalekie jezioro nie jestem sam, że także Hanemann odnajduje w głosie Henrietty, że w tym zranionym kobiecym głosie odnajduje coś głęboko własnego, wstydliwego, co łączy go ze mną, szesnastoletnim chłopcem i pewnie dziś bym powiedział, że obaj – on i ja – powracaliśmy w jakąś słoneczną, dobrą epokę, której naprawdę nigdy nie zwiedziliśmy sercem, ale która istniała, która musiała istnieć i teraz – słowa listów były tego dowodem – otwierała się przed nami.