Выбрать главу

I chyba to się jakoś łączyło z dawnymi sprawami, o których nic nie wiedziałem, bo kiedyś, któregoś popołudnia, gdy w albumie z fotografiami Wolnego Miasta natrafiłem na brązowe zdjęcie mężczyzny w białej marynarce i kobiety w długiej, sięgającej do kostek sukni z ciemnego krepdeszynu, gdy natrafiłem na to zdjęcie dwojga ludzi, którzy szli środkiem mola w Glettkau w stronę niewidocznego fotografa, a za nimi 1 widać było wysoki oflagowany maszt przystani i biały spacerowy statek z napisem „Stern” na kadłubie, więc gdy zobaczyłem to zdjęcie, radośnie uderzony szczęśliwym odkryciem zawołałem: „Przecież to pan!” – i Hanemann podszedł do mnie, a potem pochylił się nad brązową fotografią z podpisem „Glettkau. Przystań na molo”, dostrzegłem to samo ledwie uchwytne złagodnienie rysów, jakie dostrzegłem na jego twarzy w tam- tej chwili, gdy ręka machinalnie wyciągnęła spomiędzy tomów na półce książkę oprawną w zielone płótno.

I teraz, gdy Hanemann powoli, ściszonym głosem, czytał ostatni list Kleista, wciąż widziałem tamtą brązową fotografię z gotyckim podpisem. „Glettkau”? Cóż to za nazwa? Morze? Molo? Gdzie to było? I nagle: Ależ to przecież „Jelitkowo”, molo, którego już nie ma – odległe obrazy spotkały się we mnie, złączyły się z pamięcią miejsc, które przecież tak dobrze znałem. Ściszony głos, pokój w zielonym półmroku, uchylone okno, w którym przy każdym powiewie od strony ogrodu falowała firanka, szelest brzozy ocieniającej tę stronę domu – wszystko to sprawiało, że wsłuchując się w opowieść o chłopcu i dziewczynie, którzy zabili się nad Wannsee, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Hanemann opowiada o kimś, kogo dobrze zna, choć przecież mówił o chłopcu i dziewczynie, których już dawno nie było. A gdy tak mówił o nich słowami dawnego listu, gdy tak prowadził mnie przez swój Las Gutenberga – za prawdziwym Lasem Gutenberga na zboczach Jaśkowej Doliny, po którym tyle razy wędrowałem, otwierało się sine jezioro Wannsee, porośnięte dookoła czerwonymi klonami, wielkie, podobne do oka patrzącego w niebo, sine jezioro obrzeżone wąziutką zieloną łąką, a na tej łące pod czarnym świerkiem pani Vogel pisała list do Ernesta Fryderyka Peguilhena, prowadząc leciutko pióro po welinowym papierze ze znakiem wodnym książęcej manufaktury: „Prosiłabym, by Pan zamówił najpiękniejszą bladoszarą filiżankę, wewnątrz pozłacaną, obramowaną złotą arabeską na białym tle, u góry na białym polu ma być moje imię, a fason obecnie najmodniejszy. Jeśliby się Pan zwrócił z tym zamówieniem do buchaltera Mevesa w fabryce porcelany, proszę powiedzieć mu, by tę filiżankę zapakowano i doręczono Louisowi w wieczór wigilijny, lecz musiałby się Pan, mój drogi przyjacielu, z tym obstalunkiem pospieszyć, bo inaczej nie będzie gotowy na czas”. „Bądźcie nam zdrowi, kochani przyjaciele i wspomnijcie w radości i cierpieniu tych dwoje osobliwych ludzi, którzy wkrótce rozpoczną swą wielką odkrywczą podróż”. I gdy Hanemann ściszał głos tak, jakby to właśnie do niego mówiła ta dziwna kobieta, tak, jakby on sam był owym zagadkowym panem Peguilhen, o którym nic nie wiedziałem, obok jego głosu napiętego czułą uwagą i lekkim ściszeniem dającego znać, że dobiegająca z oddalenia prośba i pozdrowienie nie rozpłyną się w nicości, lecz znajdą odpowiedź, która nie zrani cierpiącego serca, obok tego głosu słyszałem drugi, wtórujący Henrietcie głos, głos nieznanego pruskiego oficera, który nie chciał być oficerem, głos chłopca, który został opuszczony przez wszystkich: „…znalazłem przyjaciółkę, której duch szybuje jak młody orzeł – jeszczem nigdy w życiu podobnej nie spotkał – pojmuje ona mój smutek, widzi w nim coś wyższego, głęboko zakorzenionego i nieuleczalnego, i dlatego, choć ma w swych rękach moc uszczęśliwienia mnie tu, na ziemi, pragnie jednak ze mną umrzeć… rozumiesz więc, że teraz całą moją radosną troską jest znaleźć przepaść dość głęboką, by wraz z nią się tam rzucić”. I gdy tak słuchałem głosu Hanemanna, widziałem ich oboje, Kleista i Henriette, jego w błękitnym fraku, ją w biało-różowej sukience, lekko poruszanej ciepłym powiewem znad Wannsee, a w górze, nad nimi, nad gładką taflą sinego jeziora obrzeżonego lasem, rozjarzała się wąziutka ścieżka między obłokami, jasna ścieżka podobna do tej, po której lubiłem zbiegać z piaszczystego urwiska za Katedrą i pragnąłem, och, jak bardzo pragnąłem, być jednym z nich, czuć w sobie tę powietrzną radość, to uniesienie, które drżało w słowach Henrietty, tę niesamowitą spokojną pewność, że ścieżka wspinająca się między obłokami jak między lekkimi błękitnymi skałami z obrazów Ca-spara Davida Friedricha, że ta ścieżka nie prowadzi donikąd, że wspina się prosto w ognisko blasku, które nie jest słońcem, lecz lotną, podobną kwietnemu pyłowi, mgławicą, pełną uskrzydlonych dusz, trzymających się za ręce. A w dole Henrietta biegła w stronę jeziora przez tulipany i dzwonki o listkach tak wyraźnych, tak dotykalnych, jakby je cieniutkim pędzelkiem namalował sam Phillipp Otto Runge. I wszystko się mieszało w tym obrazie: żółte urwiska Rugii ginące nad horyzontem, Brama Brandenburska, jakiś niepowstrzymany, szalony pęd konia z łopoczącą jak sztandar grzywą, na którym mocno do siebie przytuleni pędzili – starzec z rozwianą brodą, z roziskrzonymi zielonymi oczami i chłopiec o twarzy płonącej gorączką, a wokół nich, w migotliwych przelotach, w rozbłyskach motylego wirowania, przemykały w strumieniach wichru białoramienne topielice w postrzępionych muślinach. A wszystkie te ruchliwe barwy i światła przenikał prąd gorącej krwi, którą nagle czułem w piersiach, budząc się w ciemnym pokoju na Obrońców Westerplatte 12, gdy wskazówka dotykała już szóstej i za moment bolesne terkotanie miało otworzyć przede mną nowy dzień, obiecując, że znowu ujrzę Annę, którą widywałem na schodach ogólniaka w towarzystwie zawsze roześmianej rudej dziewczyny i że może wszystko się uda, że będzie bolesne, słodkie, rozdzierające, wieczne…

Fraktura

O zmierzchu, po upalnym dniu, tynk, stygnący na fasadzie domu Bierensteinów, bezgłośnie pękał czarną pajęczyną cieniutkich linii. W pokoju na piętrze na książkach osiadały niewidoczne warstwy kurzu. Papier cierpliwie żółkł na marmurkowych brzegach stron, obrastał rdzawymi plamkami, ciemniał od dotknięć, bladł i szarzał pod okładką. Chmury toczyły się nad bukowymi wzgórzami w stronę Katedry.

O takiej porze Hanemann przysuwał fotel do okna.

Przed laty, wieczorami, gdy matka odkładała na półkę gruby tom, z którego odczytała właśnie kolejną baśń Grim-mów, a potem, zgasiwszy światło, wychodziła z pokoju, zawsze mu się zdawało, że litery zniecierpliwione wiecznym trwaniem w tych samych rzędach, złaknione przygody, tylko czekają, by korzystając z ciemności, rozbiec się w głębi odłożonej książki, umknąć z akapitów, złączyć się w wesołe wieńce i czarne girlandy, spleść w nową opowieść, jakiej nigdy nie słyszało ludzkie ucho – więc rano, jak najszybciej tylko mógł, zdejmował książkę z półki i natychmiast ją otwierał, by przyłapać czarne znaczki na chwili nieobecności. Och, żeby chociaż raz po nocnych Odysejach nie zdążyły wrócić na pustą stronę! A jeszcze gdyby to zobaczyła matka! Ileż by za to dał!

Teraz, ilekroć otwierał książkę, wiedział, że nie rozbiegną się pod palcami niczym pająki spod nagle uniesionego kamienia. A jednak czasem, jak w dzieciństwie, chciał, by to, co zapisane, nie było zapisane na zawsze. Opowieść, do której powracał, była prosta. Człowiek, który ją spisał, zdawał sprawę tylko z tego, co widział i słyszał. Tytuł umieszczony na górze strony złożono frakturą: Zeznanie Stimminga, właściciela zajazdu „Pod nowym dzbanem” nie opodal Poczdamu. Równe rzędy czcionek, odciśniętych w koblenckim papierze, układały się w zwartą kolumnę gotyckiego pisma. Hanemann unosił czerwoną wstążeczkę do zakładania stron, wygładzał kartkę. Gdy zaczynał czytać, ściszonego głosu Stimminga nie mąciły nawet dalekie odgłosy miasta:

„Była to środa, godzina druga po południu, dnia 20 listopada, kiedy zajechała do nas powozem para gości, pan i pani. Zatrzymali się w naszej gospodzie i zamówili obiad. Poprosili o osobny pokój, dodając, że pozostaną tylko kilka godzin, bo mają tu po nich przyjechać przyjaciele z Poczdamu. Pokazaliśmy im pokój na parterze po lewej stronie, obejrzeli go, ale pani się nie spodobał, prosiła o jakiś pokój na piętrze, a kiedyśmy ich tam zaprowadzili, pani zapytała, czy nie moglibyśmy im dać i drugiego, sąsiedniego. Zgodziliśmy się na to. Potem pani podeszła do okna i spytała nas, czy nie można by tu dostać czółna, bo chcieliby się przeprawić na drugi brzeg jeziora. Moja żona odpowiedziała jej, że wprawdzie mamy łódkę, ale przeprawa nie jest łatwa, wygodniej jest przejść się pieszo na drugi brzeg. Wydawało się nam, że panią to ucieszyło. Potem prosiła o sofę, a ponieważ sofy nie mieliśmy, kazała do obydwu pokoi wstawić łóżka, bo znajomi, dodała, którzy chyba nadjadą tu dopiero nocą, zechcą zapewne trochę odpocząć…