O piątej rano pani zeszła na dół i poprosiła o kawę. Oboje ją wypili, o siódmej poprosili o nową i tak się przeciągnęło do dziewiątej. Potem polecili dziewczynie oczyścić sobie odzież, a gdy służąca ich zapytała, czy mają życzenie zjeść tu dziś obiad, odpowiedzieli jej, że poproszą tylko o filiżankę bulionu, ale za to wieczorem sobie to w dwójnasób wynagrodzą.
Zażądali też zaraz rachunku, uregulowali go i kazali mi wypisać pokwitowanie. Później poprosili o posłańca i przekazali mu list do Berlina. Goniec ruszył w drogę o dwunastej. Gdy ich spytaliśmy, co sobie życzą na wieczerzę, pan odrzekł: «Dziś wieczorem przyjadą tu dwaj panowie, na pewno zechcą sobie dobrze podjeść». Na to pani: «Ależ dajże spokój, wystarczy im omlet, jak nam». «Ale za to – rzecze pan – jutro wieczorem już sobie solidnie podjemy». I oboje raz jeszcze powtórzyli: «Wieczorem przybędą do nas dwaj goście»…
Później wyszli przed gospodę, rozmawiali o pięknym położeniu i malowniczej okolicy, a tak przy tym wyglądali weseli i rozbawieni, że nikt by nie mógł po nich niczego niezwyczajnego zauważyć…
Niezadługo oboje weszli do kuchni i pani zwróciła się do mojej żony z pytaniem, czyby nie można podać im kawy po przeciwległej stronie jeziora, tam, gdzie ta piękna zielona polanka. Bo tam taki cudowny widok. Żona moja była trochę zaskoczona, bo to daleko, ale pan bardzo grzecznie dodał, że gotowi są oczywiście za fatygę dopłacić, i poprosił jeszcze o rum za osiem groszy.
Następnie oboje państwo skierowali się w stronę tej polany, kiedy zaś moja żona oświadczyła, że tymczasem sprzątnie się ich pokoje, powiedzieli, że sobie tego nie życzą, woleliby, żeby wszystko zostało, jak jest. Pani niosła koszyczek nakryty białą chusteczką, najpewniej ukryte tam były pistolety.
Kiedyśmy im tam podali kawę i rum, poprosili o stolik i dwa krzesła. Kazaliśmy im je tam zanieść. Wtedy pan poprosił o ołówek i spytał, ile winien jest nam za kawę. Przyszło nam na myśl, że to może jakiś artysta i chce narysować obraz tej okolicy. Kiedym posyłał dziewczynę z ołówkiem, kazałem jej im powiedzieć, że mi nie spieszno z tym rachunkiem za kawę, ale oni oboje wyszli kilka kroków naprzeciw służącej i pani oddała jej naczynia od kawy, a w jednej z filiżanek leżały już pieniądze.
Pani powiedziała jej: «Te cztery grosze to dla was za fatygę, reszta dla gospodarza… Proszę umyć filiżankę i przynieść mi ją tu z powrotem». Gdy dziewczyna odeszła, oboje zawrócili znów w stronę stolika.
Służąca nie zdążyła ujść więcej niż jakieś czterdzieści kroków, gdy usłyszała wystrzał. Po dalszych trzydziestu krokach dobiegł ją odgłos drugiego. Pomyślała sobie, że to pewnie ci państwo zabawiają się strzelaniem, bo oboje byli przez cały czas tacy weseli, pełni życia, ciskali kamyki do jeziora, skakali, żartowali.
Nam się od razu wydało jakieś dziwne, że prosili o odniesienie filiżanki, chociaż nie mieli już kawy. Ale posłaliśmy służącą, żeby im tę filiżankę odniosła.
Kiedy doszła na miejsce, znalazła ich oboje bez życia, leżeli we krwi.
Osłupiała ze zgrozy, popędziła co tchu z powrotem do gospody i w biegu zawołała do napotkanej dziewczyny: «Goście się zastrzelili, leżą tam nieżywi!»
Na tę wieść wszyscyśmy oniemieli ze zdumienia. Wbiegamy natychmiast na piętro do ich pokoi. Wszystkie drzwi zamknięte na głucho. Bocznymi drzwiami przedostajemy się do jednego z pokoi. Patrzymy: drzwi zatarasowali wszystkimi znajdującymi się tam krzesłami; nic nie zostawili poza zapieczętowaną paczką.
Biegniemy wszyscy na polanę; tam zobaczyliśmy trupy obojga. Pani leżała w rozpiętym płaszczu z rozchylonymi połami, głowę miała odrzuconą do tyłu, ręce skrzyżowane na piersiach. Kula przebiła lewą pierś i serce na wylot i wyszła z tyłu pod łopatką. Pan klęczał tuż przed panią. Pozbawił się życia, strzelając sobie w głowę przez usta. Ich twarze nie były zmienione, oboje wydawali się spokojni i pogodni…
O szóstej wieczorem zjawili się dwaj panowie przybyli z Berlina. Jeden z nich, wysiadłszy z powozu, zapytał nas, czy zastał tu jeszcze gości. Odpowiedzieliśmy mu, że nie żyją, wtedy on raz jeszcze spytał, czy to prawda. Odrzekliśmy, że tak, leżą w kałuży krwi na tamtym brzegu jeziora.
Na to drugi pan, mąż zabitej, wszedł do gospody, w jeden kąt cisnął kapelusz, w drugi rękawiczki. Widać było po nim, że śmierć małżonki była dlań strasznym ciosem.
Gdyśmy spytali o tego pana, co się razem z panią zastrzelił, odpowiedzieli nam, że to przyjaciel ich domu, niejaki pan Heinrich von Kleist…
Aż do jedenastej wieczór oczekiwaliśmy przybycia kogoś z policji, a kiedy nikt się nie zjawił, wszyscyśmy się udali na spoczynek. Nazajutrz rano mąż zmarłej kazał sobie przynieść pukiel włosów swej żony, a potem obaj panowie odjechali do Berlina. Około południa powrócił pan, który przedtem towarzyszył mężowi zabitej pani, był to niejaki pan Peguilhen, radca wojskowy. Kazał wykopać tuż obok ciał zmarłych głęboki dół i zapowiedział, że z Berlina przyśle dwie trumny i że pochowa się tych dwoje obok siebie w jednej mogile. Dnia 22 listopada około dziesiątej wieczór pochowano oboje na miejscu wiecznego spoczynku”.
Gdy ściemniało się i światło słońca płonęło już tylko ciepłym prostokątem na parapecie, Hanemann odkładał książkę. Na zielonym płótnie okładki połyskiwały złote litery. W ogrodzie powietrze było wciąż lekkie i jasne, i nawet kosmaty motyl, burozłoty i niespokojny, bezgłośnie trzepoczący ciemnymi skrzydełkami o szybę, nie mącił spokoju zmierzchu. Z ulicy dobiegały czyjeś kroki. Nad tujami gasło czyste, wysokie niebo.
Na ścianie domu Bierensteinów przepłynął cień przelatującego gołębia.
Ciepłe, żywe dłonie.
Lęk.
Listek dębu
Czasami zachodził do Hanemanna pan J. Za czasów Wolnego Miasta pan J. był nauczycielem w Gimnazjum Polskim (przypłacił to przesłuchaniami w Victoria-Schule i wywiezieniem do Stutthofu), teraz, jako nauczyciel niemieckiego, pracował w liceum na Topolowej. Hanemann znał go od dawna i choć czuł, że pan J. odwiedza go nie całkiem bezinteresownie – nie tylko po to, by wymienić myśli, lecz też by nasłuchać się poprawnej niemczyzny, z którą na co dzień nie miał zbyt wiele do czynienia – przyjmował go chętnie, sadzając w skórzanym fotelu i racząc odrobiną czerwonego wina. Och nie, powiedzieć, że byli przyjaciółmi – to może zbyt wiele. Ilekroć jednak widywałem ich, jak ulicą Grottgera czy ulicą Cystersów niespiesznie szli w stronę Katedry, tylekroć miałem wrażenie, że łączy ich coś więcej niż tylko dawna znajomość z lat, gdy na Hucisku urzędował Wysoki Komisarz Ligi Narodów.
Wyczuwałem to zresztą i u innych Polaków z Wolnego Miasta. Podobnie jak pan J. cenili sobie oni wielce każdą sposobność rozmowy w języku Goethego, do „nowych Polaków” zaś – tych ze wschodu czy z Warszawy – odnosili się z uprzejmą powściągliwością, tak jakby lata spędzone w mieście, w którym osobiście (to podkreślali) dzień po dniu trzeba się było ścierać z wrogim żywiołem, nie tylko wzmocniły i wzbogaciły duszę, lecz i naznaczyły każdego, kto przeżył, jakimś wywyższającym stygmatem. Wszystko, co wnieśli do Gdańska „nowi Polacy”, pan J. uważał za rozwodnione i podejrzane. Bo przecież, gdyby coś się stało, gdyby „oni” wrócili raz jeszcze, czy ta nowa polskość – warszawska, lubelska czy wileńska, która zjawiła się w Langfuhr i Oliwie w ślad za wielką armią, nadchodzącą ze wschodu – miałaby w sobie dość siły, by przetrwać tak jak tamta we Freie Stadt? Pan J. mocno w to powątpiewał.