Ale czy to była prawda? Gałązki brzozy kołysały się za szybą. Hanemann nie odrywał oczu od drobniutkiego trzepotania liści. „Zupełnie jak ćmy” – pomyślał. Wciąż słyszał ostatnie słowa malarza: „Nie zasypiaj przede mną, nie zostawiaj mnie samego…” Jak echo. Wilgotny las. Czarna łuna. Rosa na mchu. Właściwie tylko to zapamiętał z opowieści pana J. Tylko te kilka słów.
„Czytał pan może Księcia Homburgu?” „Księcia Homburgu? – pan J. uniósł brwi. – Piękna, bardzo patriotyczna sztuka o młodym Niemcu, któremu marzy się zbawienie Niemiec, oczywiście sława wojownika i tak dalej. Ja to zawsze czytałem z mieszanymi uczuciami. Tam jest jakaś wściekła ambicja młodego niemieckiego arystokraty, który marzy o zwyciężaniu wrogów. Wie pan, ja w Danzig widziałem, do czego takie fantazje prowadzą”. Hanemann poruszył ręką. „Pan znowu swoje. Pruski dryl i wrażliwa dusza niemieckiego patrioty. Przecież to kostium, nic więcej. W Księciu Homburgu jest taka scena… bardzo przykra scena, której Niemcy bardzo nie lubią… Książę Homburgu, niemiecki oficer, zagrożony rozstrzelaniem za nieposłuszeństwo na polu bitwy, na klęczkach błaga niemiecką księżnę o ratunek. Chce żyć. Za każdą cenę. Ale potem nagle zgadza się na śmierć. Uznaje rację stanu? Zaczyna rozumieć, że tak naprawdę ważna jest tylko jedna chwila w życiu, w której odsłania się przed nami wszystko, i że on już tę chwilę przeżył wtedy, tam, na polu bitwy, kiedy po raz pierwszy stał się naprawdę sobą, złamał rozkaz elektora i zwyciężył? I że za taką jedną chwilę trzeba zapłacić życiem?
Więc to samobójstwo nad Wannsee…
Kto wie? Może to nie jest taka mała mądrość umrzeć w porę…
Cóż ich obchodził świat, który miał nadejść”.
Pan J. nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. W słowach Hanemanna wyczuł jakieś skryte napięcie – może była to tajona pogarda dla tych wszystkich, którzy żyją zwyczajnie i nie chcą wspinać się na jakieś duchowe szczyty? Zresztą, mógł się mylić. Wbrew temu, co usłyszał, postać Kleista nie wzbudzała w nim sympatii, a gesty pani Vogel, która przed śmiercią listownie poleciła, by zdradzonemu mężowi przesłano filiżankę z jej własnym imieniem, wydały mu się – przy całej miłosnej żarliwości – dziwnie lodowate. Mądrość? O jakiej mądrości można tu było mówić?
Sądził, że podobieństwo… Ale rzeczywiście, cóż mogły mieć ze sobą wspólnego te dwa odległe zdarzenia? W tej chwili dużo bliższy wydał mu się starzejący się malarz, który umierał gdzieś na wschodnich bagnach. Ta śmierć była – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – dużo boleśniejsza, dużo poważniejsza niż to, co zdarzyło się nad Wannsee. Jej powody były rozdzierająco jasne, zrozumiałe i wybaczalne. Umrzeć nad pięknym jeziorem po napisaniu ekstrawaganckiego listu
i zjedzeniu wykwintnego śniadania? Więc ani odmowa upokorzeń? Ani odrzucenie klęski? Ani lęk przed chorobą? Z pewnością dzieło o księciu Homburgu było poruszające, ale czytał widać innego Księcia Homburgu niż Hanemann. Umrzeć w porę? Cóż za dziwaczna myśl. Bo przecież pora nie należy do nas. Wolność? Kiedy rozmyślał o swoim życiu, uświadamiał sobie, że w tym, co przeżył, nie było żadnych rozbłysków ani szczytów. Lata, które miał za sobą, były raczej podobne do równiny z ciemnymi zapadliskami, przez którą przeszedł właściwie cudem. Lecz czy miał czuć żal, że to była tylko równina? Uważał, że został obdarowany nadzwyczajnie przez los, bo przeżył Stutthof – choć były chwile, gdy tylko ostatnim drgnieniem serca powstrzymywał się przed rzuceniem się na druty – i właśnie dzięki temu teraz, w majowe popołudnie, w pięknym pokoju przy Grottgera 17, wygodnie rozsiadłszy się w fotelach, mogą sobie tak uczenie rozmawiać o sprawach z dawnego czasu. Nie przypisywał sobie żadnych zasług, po •prostu wtedy starał się przetrzymać najgorsze. Uważał to za obowiązek. Wobec matki? Wobec siebie? Wobec tych, których znał? Czy to naprawdę ważne? Chwilami jednak budziło się w nim niejasne poczucie winy.
Hanemann zaś? Pan J. podejrzewał, że Hanemann nie odnalazł w opowieści o malarzu i dziewczynie, którzy umierali na wschodnich bagnach, niczego, co mogłoby nasycić duszę tym światłem, jakim syciła go historia Heinricha i Henrietty. Historię malarza zapewne uważał za historię uciekiniera. Malarz został zapędzony przez potężne armie w ciemny kąt świata i tam się zabił, ciągnąc jeszcze za sobą dziewczynę, która chciała go uratować. Uciekał przed Niemcami, aż drogę zagrodzili mu Rosjanie – i wtedy przeciął sobie żyły. Nie zachował się jak człowiek wolny. Nie potrafił przyjąć losu. Był słaby.
Pan J. przypatrywał się pogrążonej w cieniu twarzy Hanemanna, ale Hanemann milczał, patrząc przez okno na bukowy las, szarzejący za domami po drugiej stronie ulicy.
Zaszewki, jedwab, perłowe guziki
Ale Hanemann widywał chętnie pana J. na Grottgera 17 nie tylko dlatego, że znali się jeszcze z czasów Wolnego Miasta. „Widzisz – powiedział kiedyś do mnie pan J. – Ja wtedy tam byłem, tam, na pomoście w Neufahrwasser, byłem tam rano czternastego sierpnia, razem z panią R., znajomą z Krakowa, która dwa dni wcześniej przyjechała na spotkanie związku nauczycieli w Gimnazjum Polskim i z chęcią przystała na moją propozycję, byśmy popłynęli statkiem z Neufahrwasser do Zoppot. Cóż zresztą lepszego mogłem zaproponować na sierpniowe przedpołudnie miłej pani z Krakowa, która nigdy jeszcze nie widziała morza i chciała zakosztować przejażdżki na małym spacerowym statku kompanii przewozowej Westermannów? Więc rano czternastego pojechaliśmy tramwajem linii 3 do Brösen, było ciepło, rosa, wilgotne deski, chyba w nocy spadł deszcz. Parę minut przed ósmą słońce stało już nad wieżą Weichselmünde, cisza, tylko w głębi portu, za zakrętem kanału, posapywał parowy dźwig firmy „Althausen”, przyholowany we środę z Kiel do basenu koło elewatorów (pisali o tym w „Danziger Volksstimme”, pamiętam duże zielone zdjęcie holownika „Merkur”).
Na pomoście przystani było już parę osób; gdyśmy wyszli zza drzew parku, dostrzegłem ją natychmiast. W białej sukni, białe rękawiczki, parasolka, dłonie oparte na rączce z kości słoniowej, patrzyła w naszą stronę, jakby na kogoś czekała. Czy była sama? Nie, chyba była z jakąś młodą kobietą – w niebieskiej sukni? w koralach? kolczyki? „Stern” stał już przy pomoście – biały kadłub z czarnymi literami na burcie,
okrągłe okienka, maszt z latarnią – ale jeszcze nie rzucono trapu. Za nami czyjeś głosy, śmiech, ktoś nadchodził od strony tramwaju, jakaś para, ona w brązowej pelerynie, w kapeluszu z purpurowymi różami z gazy, on na biało, w marynarce z kortu, czarna chustka w kieszonce, tak jak nosili się maklerzy z domu giełdowego Hansenów na Breitgasse.
Potem marynarze ze „Sterna” wysunęli trap – żelazną rynnę z linami na słupkach po obu stronach – nie bardzo się jednak kwapiono do wsiadania. Mieliśmy jeszcze parę minut. Poza tym takie słońce! Powietrze lekkie, czyste, nad twierdzą mgiełka, woda gładka, przy magazynach Schneidera wozy z bawełną, nawoływania dokerów, daleki zgrzyt tramwaju skręcającego do zajezdni. W rozmowach więcej było ciepłego, leniwego milczenia niż słów, śmiano się z żartów, trochę sennie, jakby prawdziwy początek dnia był dopiero przed nami. Na pomoście sześć, siedem osób, chyba nie więcej. Starsze małżeństwo, ona w kapeluszu z egretą, on w panamie, z pince-nez, piękna pani w kaszmirowym szalu narzuconym na ramiona, dziewczyna w batikowej bluzce… Z wnętrza kadłuba dobiegało miarowe dudnienie motoru, ciemny dym snuł się nad kominem ze znakiem kompanii Westermannów – wielką czerwoną literą „W” – krzyczące mewy nad masztem, ale ruszyliśmy w stronę trapu dopiero gdy oficer w białym uniformie z czarnymi pagonami uderzył w dzwon: „Odpływamy za cztery minuty. Upraszałbym o wsiadanie”.