Выбрать главу

A upadki, zawstydzające upokorzenia płótna i drewna, blachy i emalii? W kuchni co rano nasze oczy cieszył błękitny napis w języku Goethego „Witaj Nowy Dniu. Przynieś Szczęście Rodzinie i Sąsiadom”, wyszyty gotykiem na białej makatce – ale czas dotykał bieli rdzawymi plamkami soku z jabłek i marchwi, aż wreszcie, któregoś dnia, białe płótno osunęło się na zielone linoleum i odtąd zmywano nim podłogę. I kiedy Mama obracała ryżową szczotką, zanurzając zszarzałe płótno w wiadrze z ciepłą wodą, tylko słowa „Nowy” „Szczęście” „Sąsiadom”, zgniecione i rozwleczone, wypływały spod mydlin ciemniejszym błękitem.

A cierpienia glazury? Martyrologie pękających kafelków? Dogasanie niklu na poręczach łóżek? Matowienie kranów z mosiądzu? Zielenienie miedzi? Porastanie cynkowych rynien

czarnym nalotem? Grudniowa szadź? Nocne spadanie dachówek, które dogorywały potem w sadzawce pod fontanną? Szelest tynku? Trzeszczenie wiązań dachu, krokwi i gzymsów? Żłobienie schodów przez pracowite dotknięcia gumowych podeszew? I ratowanie – czego się da. I ciężar powietrza kruszącego wszystko. I żółknięcie wanien. I rdzawe smugi na porcelanowych umywalniach. Powolne umieranie ogrodów.

W łazience na Grottgera 14 huczał szewski młotek pana W., z posadzki odpadały jedna po drugiej ośmiokątne płytki, które w roku trzydziestym siódmym Erich Schultz na prośbę żony sprowadził z wytwórni „Hoesse i Syn” pod Allenstein – sześć metrów najlepszej kobaltowej terakoty! – dom jęczał od uderzeń, kryształowe szybki w okienku na klatce schodowej drżały, rury przenosiły bolesne wstrząsy na piętro i wyżej, bo cynkowy kocioł, w którym pani Janina gotowała zawsze bieliznę, spadł na posadzkę obok wanny. Teraz terakotowe płytki, popękane, obrośnięte od spodu portlandzkim cementem z wytwórni Kistera w Dortmundzie, wędrowały jedna po drugiej na stertę gruzu przed wejściem, a potem do ogrodu, na ścieżkę między szpalerami tui, gdzie już w sierpniu porosły jasnozielonym mchem. Ich miejsce na posadzce obok wanny zajęła nieregularna plama lastryko, świecąca woskowym połyskiem wśród resztek kobaltowego tła. Potem z części odbitych płytek powstał zębaty płotek obrzeżający grządkę irysów. Hanemann pomagał Ojcu wytyczyć granice klombu dratwą rozciągniętą między zaostrzonymi palikami.

A zmiany najdotkliwsze, raniące skrycie, podstępnie ściszone, ledwie wyczuwalne? Wracając do domu późnym popołudniem Hanemann uświadamiał sobie, że nie potrafi już odtworzyć w pamięci dawnego koloru fasady domu Bieren-steinów, chociaż właściwie nic się nie zmieniło, tylko tynk, leciutko przyprószony kurzem czy sadzą, nabrał odcienia drzewnego popiołu. Granatowe i żółte szybki w okienkach na klatce schodowej przygasły. Naprzeciwko, na ścianie domu Maletzów, tynk odpadł w paru miejscach i trzcinowa mata, ocieplająca mur, wyjrzała spod wapiennej zaprawy. Okna malowano tylko od strony mieszkań. Rzeźbiona stolarka framug łuszczyła się w słońcu strzępkami wyschniętej farby, pękały poprzeczne listewki. Ktoś przypominał sobie o konieczności naprawy, ale kończyło się na pośpiesznym powleczeniu popękanego drewna grubą warstwą emalii. Czekano, aż kres zniszczeniu położy „Administracja”. Hanemann trochę się dziwił, że wszyscy wzdychają do tej tajemniczej potęgi, ale dziwił się tylko do chwili, gdy pojął, co znaczą słowa Ojca, że „nic nie można dostać”.

Pod oknami na sznurach rozpiętych między ścianą domu i pniem świerku furkotała bielizna z błękitnym monogramem Walmannów, ale nitki haftu były już poprute, a literki miały coraz mniej brzuszków. Gdy wiatr wzdymał płótno przypięte do sznura drewnianymi klamerkami, w paru miejscach słońce przeświecało przez siateczkę spranego materiału.

Hanemann stał przy oknie i patrząc na furkoczącą biel, myślał o domu Bergerów na Frauengasse. Dębowa sień? Kręte schody? Mosiężny próg? Co było w przedpokoju, po lewej stronie lustra, obok portretu radcy Wolfganga Bergera? Co stało na marmurowej kolumnie między oknami w salonie? Jak wyglądał haft na oparciu czerwonego szezląga? A stół, piękny orzechowy stół – co było na stole tamtego dnia? Lśnienie karafki? Bukiet dalii w błękitnym dzbanku? Wtedy? Filiżanka w białych palcach. Pierścionek z malachitowym oczkiem. Ruch głowy. Wstrząśnięcie włosami. Ciemnoczerwona suknia Stelli. Biały spodek z kwiatem irysa?

Filiżanka?

Tak, ta filiżanka, ten irys na krawędzi, ta cienka złota kreska nad szafirową wypukłością – pamiętasz to, no powiedz, Stello, pamiętasz, kiedy ona znikła nam z oczu na zawsze?

Gdyby cię ktoś o to zapytał tamtego dnia, wzruszyłabyś tylko ramionami. Filiżanka? Która? Kiedy? Małoż to filiżanek przechodziło przez nasze ręce? Któż by sobie głowę zaprzątał ciepłym dotknięciem porcelany, delikatną chropowatością denka z niebieskim znaczkiem firmy Werffla. Ale teraz, Stello, kiedy cię już nie ma, wiesz już, że to nie było zbyt mądre, ta twoja taneczna nieuwaga, gdy kręciłaś się po kuchni na Frauengasse 16, pozwalając, by rzeczy przepływały obok ciebie jak łódki z papieru rzucone na wodę, po których nie zostaje ślad.

Bo przecież teraz, kiedy już cię nie ma, oddałabyś wszystko, by choć przez chwilę poczuć pod palcami to parzące – pamiętasz? – gorąco filiżanki z kawą „Eduscho”, pachnące gorąco, aż przygryzłaś wargę, bo teraz na dnie koło Bornholmu, tam, gdzie zatonął płynący z Danzig do Hamburga wielki statek „Bernhoff”, w zimnie, na szarym dnie, leżą rozsypane kostki twojej ręki, niepozorne jak kostki ptaka, a drobna kiść dłoni odciśnięta w piasku…

Och, Stello, jak odciśnięty ślad listka…

Hanka

A kiedyś, któregoś dnia, otworzyłem oczy i zobaczyłem, że w domu jest Ukrainka. „Jaka tam znowu Ukrainka” – mawiał ojciec, zwijając tytoń w bibułce. Zawsze się obruszał, gdy ktoś ją tak nazwał. Ale tak na nią mówili chyba wszyscy.

Więc tamtego dnia rano, gdy zza drzwi dobiegł inny niż zwykle dźwięk przestawianych talerzy, gdy inaczej zabrzmiały kroki na podłodze pokrytej zielonym linoleum (kroki? przecież po siódmej w domu nie powinno być już nikogo!), a potem usłyszałem to inne niż zwykle pobrzękiwanie porcelany, postukiwanie noża na stolnicy, szeleszczenie papieru, świstanie szczotki, inne stuknięcie domykanego okna – na palcach podszedłem do drzwi i przez pękniętą szybkę z mlecznego szkła zajrzałem do kuchni.

Ukrainka stała przy oknie i lnianą szmatką wycierała szklankę ze srebrnym brzeżkiem, raz po raz chuchając w szkło i sprawdzając pod światło, czy jest już czyste. Włosy spięte nad uchem czarną spinką, szyja, gołe ramiona, ciemna cera, no, może niezupełnie ciemna, ale taka, jakby się na nią patrzyło przez przydymione szkiełko… Z policzkiem przy szybce, śledziłem każdy ruch rąk, w których połyskiwało wycierane szkło, chłonąłem każde zawinięcie kretonowej sukienki w żółte i czerwone kwiaty, i nawet nie spostrzegłem, jak drzwi, przy których stałem, otworzyły się nagle i mój policzek zderzył się z ciepłym kwiecistym materiałem. Ręce o leciutko przydymionej skórze chwyciły mnie pod pachy. Usłyszałem śmiech: „To ty jesteś Piotr?”. Palił mnie wstyd, że dałem się tak głupio przyłapać, więc tylko kiwnąłem głową, a ona odsunęła mnie pół kroku, by mi się lepiej przypatrzeć: „Ja jestem Hanka. Pewnie mama ci mówiła. A teraz idź do pokoju i ubierz się. Zaraz zrobię ci śniadanie”.

Cóż to było za śniadanie! Ledwie przełykałem bułkę z konfiturą wiśniową, bo teraz dziewczyna, która miała na imię Hanka, usiadła po drugiej stronie stołu i z brodą opartą na złożonych dłoniach, spojrzeniem zmrużonych oczu odmierzała każdy ruch mojej ręki. A kiedy tak odmierzała spojrzeniem każdy ruch mojej ręki, wszystko to, co jadłem, zaczęło smakować mi zupełnie inaczej niż zwykle. I jeszcze nie skończyłem jeść i pić, a ona już rozkroiła na cztery części czerwoną mali-nówkę, wydrążyła łyżeczką środek z pestkami i obrane kawałki ułożyła na talerzyku w gwiazdkę nazywając to wszystko „ciasteczkiem”.