Byłem oszołomiony i trochę przerażony (przecież ona będzie u nas ciągle, rano, w południe, wieczorem!), ale oczu nie mogłem oderwać. „Co mi się tak przyglądasz?” – zapytała wstając od stołu, od razu jednak wyczułem, że wcale nie jest ciekawa odpowiedzi. Ach, nie, wcale nie o to chodziło, czy była ładna, tylko że była taka niepodobna do kobiet, które widywało się na Grottgera: jakieś czułe, żartobliwe przechylanie głowy, blask gładkich, ciemnych włosów, zręczny ruch przy zakładaniu kosmyka wskazującym palcem za ucho, blaszana spinka…
Jadłem udając, że nie patrzę, a ona, rozgniatając w miseczce twaróg z cukrem i śmietaną, nuciła jakąś piosenkę, której nie znałem. „Chcesz twarogu?” – na moment przerwała nucenie. Lecz gdyby ktoś jej teraz powiedział, że właśnie przed chwilą nuciła, pewnie wzruszyłaby tylko ramionami: „Cóż za głupstwa!” Patrzyłem z zachwytem, jak ładnie ujmuje w palce bladoszarą filiżankę i odlewa trochę śmietany z dzbanuszka, jak wydyma usta ostrożnie dmuchając na mleko, wzbierające w niebieskim garnku, i zręcznie sieka nożem świeżo umyte warzywa, które ułożyła na stolnicy. A wszystko robiła tak, jakby myślała o czymś innym. I ilekroć tylko przeszła obok mnie, leciutko potargała mi włosy, zagadała swoim dźwięcznym, niezbyt wysokim, trochę matowym głosem, w którym wszystkie szeleszczące i syczące głoski śmiesznie łaskotały ucho, mimowolnie zapraszając do żartów. „Smakuje ci?” „No, zjedz jeszcze…” „Chcesz rzodkiewki?”
Kiedy śmiała się, to tak jakby fala drżącej radości obejmowała szyję, kark, ramiona, plecy, brzuch… I wcale się nie zdziwiłem, gdy kiedyś pan J. powiedział do Ojca w ogrodzie: „Ona ma takie śmiejące się ciało, prawda?”. Pewnie mówili o kimś zupełnie innym, ja jednak od razu pomyślałem o Hance. Bo to się zgadzało. Ruch, mówienie i śmiech tak pięknie w niej współgrały, że zaczynałem chyba rozumieć, dlaczego mężczyźni lubią porównywać kobietę do ptaka, róży czy jakiejś innej pięknej istoty, której zapach jest właściwie takim miękkim promieniowaniem.
W domu nastały nowe porządki, bo wszystko musiało być po myśli Hanki, na co Mama chętnie przystała, tylko Ojciec burczał czasem, gdy po sprzątaniu dużego pokoju rzeczy zmieniły miejsce na półkach, chociaż też podobało mu się to, co Hanka robiła.
Bo ona, inaczej niż Mama, lubiła dotykać wszystkiego gołymi palcami: bawiło ją zanurzanie talerza w ciepłej wodzie, przecieranie szklanek do błysku, ustawianie porcelanowych naczyń z napisem „Zucker”, „Salz”, „Pfeffer” na półkach w głębi kredensu, polerowanie kredą srebrnych łyżek z gotyckim monogramem „W”, by pięknie świeciły na dnie pudła wyłożonego bordowym pluszem, sortowanie noży i widelców, tak by małe leżały po lewej, w bocznej przegródce, a te duże spały sobie na boku w nacięciach dębowej listewki przegradzającej szufladę. A smaki, gęstości, przezroczystości, zapachy! Wszystko się zmieniło. Na kółeczkach wieszaka obok kredensu pojawił się warkocz czosnku i bukiet ziół o popielatobłękitnych listkach, a pod oknem wianek brązowych nasion. Na stole pokrytym dotąd ceratą Hanka rozłożyła obrus z grubo tkanego płótna, haftowany w żółte kwiaty z czerwoną łodyżką. Cieszyła się jego granatową barwą, na której miseczka z twarogiem, wyglądała jak porcelanowa łódka na ciemnym morzu. A gdy rano przed wyjściem do szkoły wbiegałem do kuchni, na talerzyku czekały już na mnie dwie rozkrojone kajzerki z masłem: na każdej śmiała się czyjaś zabawna twarz ułożona ze skrawków czerwonej rzodkiewki i koperku. A jak smakował na białym serze drobniutko siekany szczypiorek – jeszcze
pachnący zimnem porannego ogrodu. Z ulicy dobiegało świergotanie wróbli, szumiały listki brzozy, stukały czyjeś kroki na chodniku, na koronkowych zasłonkach w uchylonym oknie falowały ciepłe plamy słońca. Solniczka bez pokrywki pełna grubych ziarenek soli, które nabierało się na czubek noża, by posypać razową kromkę, lśniła srebrnym blaskiem obok mokrych od rosy, wetkniętych w gliniany dzbanek irysów, które Hanka zdążyła już naciąć wielkimi krawieckimi nożycami pod brzozą. A potem, siedząc naprzeciwko mnie, nabierała na łyżeczkę miodu z niskiego słoja, ze śmieszną lubością przypatrywała się bursztynowej nitce i brzuszkiem lepkiego srebra długo głaskała świeży chleb, rozsmarowując słodycz na kromce. Oblizując palec sprawdzała smak śmietany, którą w emaliowanej kance przynosiła z ulicy Kwietnej, z domu Ringwelskich koło młyna.
Kiedy zaś robiło się konfitury z wiśni, wiedziałem, że w środku nocy przez przedpokój przemknie cień w białej koszuli haftowanej w listki i już po chwili leciutkie brzęknięcia zdradzą ruch łyżeczki, która zanurzy się w słodkiej brunatno-ści, odsunie pianę (w języku Hanki nazywało się to „zgręzy”) i ku niecierpliwym ustom powędruje wiśnia w lśniącym soku, a potem druga, trzecia, czwarta… Och, te miękkie mlaśnięcia, czułe przełykania o północy, gdy dom pogrążony w ciszy snu poskrzypywał podłogami i spojeniami szaf.
Hanka ze świecą przepływała za mlecznymi szybami, żółtawe światło tonęło w głębi kuchni, cień głowy z włosami związanymi czerwoną wstążką stawał na ścianie, a ja powolutku wypełzałem spod kołdry, ostrożnie naciskałem klamkę, wślizgiwałem się do kuchni, ona zaś, gdy tylko mnie spostrzegła, dawała znak, bym podszedł do stołu na palcach, bo rodzice powinni sobie dalej spać anielskim snem, a potem lewą ręką (bo z prawej nie wypuszczała swojej łyżeczki) podawała mi drugą łyżeczkę i, tłumiąc wybuchy śmiechu, zaczynaliśmy z gęstego soku wyławiać wiśnie, które smakowały najlepiej, gdy po każdym przełknięciu nabierało się na słodką jeszcze łyżeczkę trochę kremowej kwaskowatej śmietany, tak że na ustach zostawał białoróżowy ślad, miły w obliźnięciu. A rano tylko błyśnięcia zmrużonych oczu za plecami Mamy zdradzały sekret, który złączył nas w ciemnościach nocy.
Kiedyś pan Wierzbołowski powiedział do Mamy, że Hanka przyjechała transportem z Przemyśla, że przeszła straszne rzeczy, że ktoś jej zrobił coś, o czym nie można mówić głośno, ale Ojciec tylko machnął ręką: „Co on opowiada, ona taka Ukrainka, jak ja Hermann Goering”. Pan Z. jednak zapewniał, że Hanka musiała przyjechać z tamtych stron, bo mieszkała dość długo za Koszalinem i czasem się pokazuje z takim wysokim czarnym, co to mówi po wschodniemu. Ale mało to ludzi mówiło po wschodniemu? Mama raz powiedziała, że Hanka ma właściwie akcent z Prus czy Mazur, na co Ojciec zaśmiał się – lecz potem przestał: „A wiesz, że może masz rację”.
Więc pod koniec maja zdobyłem się na odwagę. „Hanka, a skąd ty właściwie jesteś?” (Nie wolno mi było tak mówić; miałem mówić: „Pani Haniu” albo lepiej „Ciociu Haniu”). Lecz ona, słysząc moje pytanie, nawet nie odwróciła głowy znad przyprószonej mąką stolnicy, na której szybkimi ukośnymi stuknięciami noża kroiła długie wałeczki ciasta na kopytka: „Skąd? Ze świata”. „Jak to: ze świata?” – nie dawałem za wygraną. „Ze świata i tyle” – odpowiedziała dotykając mi nosa umączonym palcem. Nazajutrz w przypływie gniewu chciałem zajrzeć do walizki, którą trzymała pod łóżkiem w swoim pokoju (zajęła mały pokój obok łazienki, z oknem wychodzącym na ogród i brzozę, z którego widać było dawny dom Bierensteinów), ale walizka miała nie tylko dwa zatrzaski, lecz i mosiężną kłódeczkę z napisem „Wertheim”.
Kończył się czerwiec. Był chyba czternasty czy piętnasty. Wracając ze szkoły trochę wcześniej niż zwykle, zajrzałem do kuchni. Lubiłem czasem wpadać niespodziewanie, z głośnym okrzykiem, ze śmiechem, z brzękiem skuwek tornistra i tupotem sandałków, Hanka pokazywała wtedy, jak bardzo się boi, przyciskała ręce do piersi i unosząc wysoko brwi, śmiesznie przewracała oczami. Lecz teraz to, co zobaczyłem po otwarciu drzwi do kuchni, przeraziło mnie tak, że nie mogłem wymówić słowa. Hanka stała przy oknie. Podszedłem do niej, położyłem na plecach rękę i delikatnie pogłaskałem kwiecisty kreton, jakbym głaskał piórka spłoszonego gołębia, ale ona odepchnęła mnie z całej siły. Nie poznawałem jej: miała mokre cienie pod oczami, spuchnięte powieki – było to tak straszne, że łzy napłynęły mi do oczu. „Hanka, co się stało?” Nie odpowiedziała,