Выбрать главу

tylko zaniosła się głośnym płaczem i chwytając mnie w ramiona mocno przytuliła do siebie, tak mocno… Później cały wieczór chodziła po kuchni, prawie się do nas nie odzywała, nie mogła skupić się na czymkolwiek, stawała przy oknie patrząc na ogród, a może i dalej, na niebo, na wzgórza za domami po drugiej stronie ulicy Grottgera.

A potem było tamto popołudnie. Gdy wróciłem o trzeciej, nie wpuszczono mnie do domu. Pani W. stała przed wejściem, wzięła ode mnie teczkę i mówiąc: „Idź, pobaw się u Korzybskich”, odsunęła mnie od drzwi. Powoli odchodziłem ścieżką w stronę bramy, oglądając się co parę chwil, a pani W. z daleka odpędzała mnie to ponaglającymi, to uspokajającymi ruchami dłoni. Czułem, że stało się coś strasznego, więc szedłem tak, jakby mi nogi grzęzły w gęstej glinie, lecz gdy po chwili zza ogrodzenia usłyszałem szept Andrzeja: „Hanka się zabiła”, rzuciłem się biegiem z powrotem w stronę domu. Pani W. mocno objęła mnie ramieniem: „Zaraz wezmą ją do Akademii”. Byłem dotknięty do żywego, że trzymają mnie za drzwiami, że nie chcą mnie do niej dopuścić, chociaż ja miałem największe prawo, tym bardziej, że to, co powiedział Andrzej, nie było prawdą, ona żyła, tylko coś się jej stało, zaraz zabiorą ją do Akademii… Ale nawet po wielu latach Mama niechętnie powracała do tamtego popołudnia i tylko czasem dowiadywałem się czegoś przypadkiem, gdy dorośli rozmawiali w ogrodzie.

Wedle pana J., Hanemann nie spostrzegł niczego, nawet gdy przeszedł obok drzwi. Z ręką na poręczy minął blaszany pojemnik stojący na półpiętrze, dopiero gdy znalazł się przed drzwiami swojego mieszkania, poczuł w powietrzu tamten zapach. Nie było to nic takiego, ale dla pewności zszedł na parter i zapukał. Nikt nie otwierał, więc zapukał jeszcze raz -mocniej, ale znowu odpowiedziała cisza, szarpnął za klamkę, bo teraz zapach był już zupełnie wyraźny, za drzwiami nic się jednak nie poruszyło, w mieszkaniu pewnie nie było nikogo, zbiegł do ogrodu i, wspiąwszy się po drewnianej kratce oplecionej dzikim winem, zajrzał przez okno do kuchni. Za szybą biały sufit, lampa z okrągłym kloszem, szczyt kredensu… Wspiął się jeszcze wyżej, lecz coś białego zasłaniało widok -płócienna płachta przyciśnięta do szyby. Zeskoczył z kratki, dobiegł do drzwi, uderzył ramieniem, ale drzwi nie drgnęły.

Teraz czuł już wyraźnie ten zapach… Zbiegł znów do ogrodu, ale w pobliżu nie było nikogo, wrócił więc pod drzwi, wyciągnął zza blaszanego pojemnika żelazny pręt, wsunął pod klamkę, podważył, szarpnął w dół, potem w prawo, trzasnęło, pchnął drzwi, wpadł do ciemnego przedpokoju, pchnął drzwi kuchenne, w twarz uderzyło mdłe tchnienie, z rozmachem rzucił prętem w okno, brzęk trzaskającej szyby.

Na zielonym linoleum, obok umywalki, leżała Hanka. Pod czajnikiem syczał zalany wodą palnik. Głowa na białym ręczniku, ręka pod policzkiem, nogi w bawełnianych pończochach podkulone…

Boże Ciało

To, co się stało, wstrząsnęło Hanemannem, nie na tyle jednak, by zmienić jego życie. Właściwie raczej go zaskoczyło, niespodziewanie wywołując z pamięci berlińską młodość, tak już odległą, że aż nierzeczywistą; nie przypuszczał, że tamten czas może obudzić tak silne wspomnienia.

O samej dziewczynie nie myślał. Może chwilami tylko czuł coś w rodzaju współczucia. To prawda, widywał ją na schodach i w ogrodzie, lecz zwykle, patrząc zza szyby na ciemne włosy obrzeżone cieniutką linią słonecznego światła^ gdy pochylona ścinała krawieckimi nożycami astry pod wielką brzozą w kącie ogrodu, niedbale bawił się co najwyżej myślą, że na staroniemieckich obrazach można odnaleźć postać o podobnej urodzie; w tej jednak przyjemności oka, które cieszyło się pięknym rysunkiem odsłoniętych ramion, serce nie brało udziału – bez żalu patrzył, jak dziewczyna wraca do domu z paroma kwiatami w palcach.

Widok noszy, na których do białego samochodu wsuwano teraz uśpione ciało, wywołał z pamięci obrazy kliniki Althof koło Moabitu, gdzie przez kilka miesięcy był na praktyce u Ansena. Gmach przy Winterstrasse? Wysokie schody z ciemnego granitu, latarnie w rękach siłaczy z brązu, mosiężny połysk świeczników w amfiteatralnej sali Kolegium Emaus, rzeźba Meduzy na katedrze, purpurowe obicia krzeseł… I tamten dzień, kiedy pierwszy raz zeszli do podziemi… Wykafelkowane wnętrze, gotyckie okienka, siatka, rury wywietrzników, lampy z blaszanym kloszem, gumowe fartuchy, daleki szelest wody, jakby za ścianą była wielka łaźnia. A potem widok ciała ułożonego na marmurowym stole i ta myśl, jeszcze z dawnych lat, natarczywa, dziecięca, naiwna, która nagle powróciła w chwili, gdy Ansen powoli przeciągnął skalpelem po nagiej skórze: „Zaraz zobaczę duszę…”

To, że trafił na anatomię, nie było przypadkiem, lecz – jak chciał wierzyć – brało swój początek w dzieciństwie, a może i w głębszy sposób łączyło się z rodzinną przeszłością, kilku bowiem Hanemannów zasłynęło kunsztem zgłębiania sekretów ludzkiego ciała już w służbach medycznych armii króla Prus i nawet jeden z nich, Heinrich Siegfried Hanemann z drugiego pułku artylerii konnej z Dresden, został wyróżniony w 1815 roku książęcym odznaczeniem za nadzwyczajną zręczność na polu bitwy pod Lipskiem, gdzie dzięki zimnej krwi uratował życie samego pułkownika Fersena. Naprawdę jednak – i to wyjaśnienie było Hanemannowi najbliższe – ku medycynie popchnęła go żarliwa i grzeszna lektura ksiąg zakazanych. Stare traktaty anatomiczne, które znalazł w bibliotece ojca, dzieła ozdobione ciemnymi miedziorytami, uczyły go, że badanie ludzkiego wnętrza nie jest czynnością tylko techniczną, do której wystarczy wiedza i nadzwyczajna zręczność palców. Pracę lekarza spowijał cień tajemnicy, której – jak o tym upewniali autorzy sztychów ozdabiających wielkie strony z żółtawego papieru – nigdy nie przeniknie ludzkie oko.

Często, gdy ojca nie było w domu, oglądał anatomiczny atlas Meyersa, ciężki tom o marmurkowych brzegach, ale po obejrzeniu barwnych ilustracji, na których przedstawiono nagich ludzi o skórze pokrytej drobnymi literkami i cyferkami, lubił sięgać po stare księgi, ustawione za szkłem na najwyższej półce. Oddychał wtedy z ulgą. Bo przecież w atlasie Meyersa otwarte ciało człowieka, obsypane rojem cyfr, wyglądało zupełnie jak roślinny preparat rozcięty skalpelem! Sekret życia? W tych sztywnych liniach? W rządkach cyfr? Jakże inaczej przedstawiali człowieka dawni mistrzowie w dziełach o tajemniczych łacińskich tytułach! Ilekroć zaglądał do brukselskiego wydania Traktatu o chirurgii van Heldena (pod ozdobnym tytułem figurowała data 1693), tylekroć czuł się tak, jakby wędrował po świecie, którego władcami musieli być Merlin i Me-lisanda. Cóż to była za księga! Choćby ten drzeworyt na karcie tytułowej: nagi młodzieniec oparty łokciem o grecką kolumnę uśmiecha się nostalgicznie, mimo że jego skóra wisi obok na gałązkach kolczastego krzewu – niczym za duże, wiotkie palto! Więc nawet go nie musnęło skrzydło bólu? A wszystkie mięśnie – narysowane dokładnie, podobne do pięknych wrzecion – na wierzchu! Gdy Hanemann, wzruszony i rozśmieszony smutkiem nostalgicznego młodzieńca, przewracał pożółkłą kartę, na stronie następnej odnajdywał piękną panią o dużych smutnych oczach, otwartą jak muszla ostrygi, tak by można było sobie dokładnie obejrzeć zwoje jelit wtulone w miednicę. A obok smutnookiej piękności, która trzymała w palcach świetlistą różę, stał nagi brodaty mężczyzna, któremu wyjęto kilka żeber, tak by czytelnicy mogli zgłębiać do woli sekret serca oplecionego gałązkami tętnic. Cóż zaś mówić

0 drzeworytach z dzieł Ambroise'a Pare, sztychach z traktatów Harveya, rycinach ozdabiających rozprawy Boerhaave'a, Morgagniego, Vesaliusa czy Fallopio! Na wielkich stronach nagie postacie, z których zdjęto skórę, by odsłonić piękne sploty mięśni i ścięgien, przechadzały się parami po rozległej równinie Elizjum z gałązką palmową w palcach, a z góry na obnażone ciała, w których wszystko było bezwstydnie jawne, padał blask niebiańskich promieni, piękne anioły zaś, o łagodnych twarzach i smukłych dłoniach, przelatywały wśród chmur, powiewając wstęgą z łacińskimi nazwami chorób i leków.